Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Anajulia
Kapitan
Dołączył: 28 Gru 2005
Posty: 4438
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z Drogi Płeć: piratka
|
Wysłany: Czw 14:28, 21 Cze 2007 Temat postu: Jack Sparrow na Drodze Własnej Legendy (AWE wg Anajulii) |
|
A jednak napisałam . Jednak - bo miesiąc temu prosiłam, by ktoś wytłumaczył mi AWE. Olśniło mnie po drugim seansie, wyklarowało po wielu dyskusjach z Wami - Savvy, Stasią, Rui Rose, KresKą... Czas - tradycyjnie - podzielić się swoim rozumieniem kolejnego odcinka POTC. Czas odpowiedni, bo właśnie zaczynacie wakacje i macie czas poczytać moją, jak zwykle obszerną, twórczość. A żeby nie straszyć ilością tekstu (tym razem jest wyjątkowo krótki ), opublikuję go w ten pierwszy wakacyjny weekend w odcinkach. Może przy okazji wywiąże się jakaś dyskusja? Byłoby interesująco. Zapraszam!
JACK SPARROW NA DRODZE WŁASNEJ LEGENDY
czyli "Na krańcu świata" według Anajulii
Jak już wszyscy wiedzą, po pierwszym seansie AWE mnie – delikatnie mówiąc – rozczarowało. Oczywiście nie fantastyczne efekty specjalne, jak zwykle doskonała gra aktorów czy wyjątkowo udany soundtrack Zimmera. Film, dosłownie i w przenośni, wbił mnie w fotel. Chwilami wzruszał, chwilami bawił do łez, ale generalnie odebrało mi mowę, zaparło dech – takie to było oszołamiające widowisko. Kompletnie jednak zbiła mnie z tropu i pozostawiła z dotkliwym uczuciem niedosytu fabuła, która w dodatku tym razem stanowi zwieńczenie całej historii, domknięcie świata będącego od paru lat integralną częścią mojego życia. Nie miałam żadnych konkretnych oczekiwań wobec AWE. Przeciwnie – marzyła mi się niespodzianka, totalne zaskoczenie jak przy pierwszych dwóch częściach. Spotkał mnie zawód w najgorszym znaczeniu tego słowa. Nie tylko nie wydarzyło się nic, co przemówiłoby do mojej wrażliwości – wszystko, co było mi bliskie w świecie POTC, zostało mi odebrane. Nie w tym sensie oczywiście, że już po premierze i ewentualny ciąg dalszy jest nie tylko wątpliwy, ale i kontrowersyjny. Zabolało mnie to, że ów wspaniały, barwny, rozpędzony pomysłami świat rozsypał się w nurcie najnowszych wydarzeń. Zostałam w opustoszałej sali z dotkliwą świadomością, że tam na Karaibach Bruckheimera nie ma już Czarnej Perły z kapitanem Jackiem u steru, nie ma zwariowanej pirackiej kompanii, która pod jego rozkazami płynie w stronę horyzontu, nie ma buntowniczej Elizabeth i kowala Willa, który gotów jest układać się z samym diabłem w trosce o jej bezpieczeństwo, nie ma poczciwego gubernatora, intrygującego Jamesa Norringtona, cudownie cynicznego Becketta, a nawet mackogłowego Jonesa, którego tajemnice serca skrywa symboliczna skrzynia. Nade wszystko jednak nie ma Jacka Sparrowa, który całym swym jestestwem uosabiał to czym sama jestem lub czym pragnę się stać. Pozostał już tylko błazen, który z butelką rumu wypływa po eliksir nieśmiertelności. A co z jego Czarną Perłą i ideą wolności, którą ona uosabia? Co z Elizabeth, której można nie lubić, ale nie sposób zaprzeczyć, że polubił ją Jack? Nazywając sprawy po imieniu – była tym, czego pragnął tak mocno, by zaryzykować życie? Gdzie ten Jack, który z błyskiem w oku dąży do realizacji swoich, choćby najbardziej szalonych, pomysłów i marzeń? No jak to – po prostu chce pozbyć się problemu z długiem wobec Davy Jonesa i być ostatnim piratem na Karaibach, Wielkim Nieśmiertelnym Kapitanem Jackiem Sparrowem? Nie, nie! To może bawić jako gag gdzieś w środku akcji, ale jako jej zwieńczenie jest dla mnie stanowczo nie do przyjęcia!
Zdruzgotana scenariuszowymi rozwiązaniami w AWE, udałam się topić swoje smutki - na szczęście w towarzystwie, które także miało mnóstwo mieszanych odczuć po projekcji, więc było mi raźniej. Co więcej – a właściwie, co najważniejsze – znalazła się w tym gronie starsza ode mnie o dekadę osoba, która zwróciła naszą uwagę na istotny szczegół. Na ten mianowicie, że Jack z AWE to już nie jest ten sam facet, który jest gotów się pociąć dla statku. To człowiek, który niejedno w międzyczasie przeszedł i znacząco zmieniły mu się priorytety. Ktoś, dla kogo butelka rumu i święty spokój mogą być znacznie atrakcyjniejsze niż kolejna szalona eskapada. Zważywszy na całą, dość ponurą i dekadencką, atmosferę AWE, na fakt, że jak nigdy wcześniej w POTC mamy do czynienia z rzeczywistością pełną intryg, zdrad i partykularnych interesów, wydało się prawdopodobne, że to film w warstwie fabularnej czytelny dla jeszcze innego (starszego od mojego) pokolenia, po CBP pełnej młodzieńczej energii i rozmachu oraz DMC naznaczonego goryczą pierwszych rozczarowań i trudnych wyborów pośród alternatyw. Postanowiłam przyjrzeć się AWE z takiego punktu widzenia.
Szybko odkryłam, że wpadłam w tę samą pułapkę, w jaką wielu dało się złapać próbując rozszyfrować motywacje i cele bohaterów w DMC. Błąd w myśleniu o DMC polegał na oczekiwaniu, że będzie ono kontynuacją CBP, obrazem utrzymanym w podobnym stylu, o nowych przygodach znanych i uwielbianych postaci. Tymczasem powstał całkiem inny film i bohaterowie już też nie ci sami. Bo minął rok. Bo mnóstwo się zdarzyło. Mieli prawo się zmienić, dojrzeć, zapragnąć czegoś innego, niż do tej pory. Tak to w życiu bywa – tylko w bajkach superbohaterowie wychodzą z dziejowej zawieruchy bez uszczerbku na duszy i ciele. Elliott i Rossio stworzyli pełen fantastycznych stworów i zjawisk świat, ale w kwestii psychologicznych portretów postaci postawili na realizm. Pozwolili im uczyć się, ewoluować i trzeba przyznać, że jak na kino przygodowe, ponoć familijne, był to niecodzienny, odważny zabieg. Byłam pod wrażeniem tego scenariuszowego rozwiązania, więc tym bardziej nie rozumiem, jak udało mi się zapomnieć, że bohaterowie POTC nie mogą być tacy sami w kolejnej odsłonie, skoro znów upłynęło trochę czasu i znów miały miejsce zdarzenia, które musiały odcisnąć się piętnem na ich życiu. Może z tego powodu, że DMC kończy się poniekąd w pół frazy, a ja przez ostatnie miesiące tak bardzo czekałam na jej dopełnienie. A może właśnie dlatego, że świat DMC był na wskroś moim światem i nie potrafiłam wykroczyć poza niego wyobraźnią?
Odkrycie, że światy DMC i AWE dzieli przepaść, skłoniło mnie do zastanowienia, kim są u progu ostatniej części trylogii jej bohaterowie, co zmieniło się w ich życiu od czasu, gdy po śmierci Jacka pogrążeni w smutku popłynęli do chaty Tia Dalmy. A dokładniej, od czasu ataku Krakena na Czarną Perłę.
Pozostawiam Was do jutra z tym pytaniem. Może ktoś udzieli odpowiedzi całkiem innej niż ta, którą ja udzieliłam samej sobie...
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Anajulia
Kapitan
Dołączył: 28 Gru 2005
Posty: 4438
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z Drogi Płeć: piratka
|
Wysłany: Pią 17:05, 22 Cze 2007 Temat postu: |
|
Wszyscy na galach? No, ale obiecałam:
Will. Już w DMC nie jest tym naiwnym, prostolinijnym chłopakiem z CBP, skłonnym wszystkie trudności rozwiązywać z użyciem miecza. Nie tylko przekonał się na własnej skórze, że w życiu najlepiej liczyć tylko na siebie, ale i podpatrzył u mistrza kilka strategii osiągania celów. Nadal kocha Elizabeth i pewnie skłonny jest oddać za nią życie, ale w jego uczucia wkradł się cień. Przede wszystkim był świadkiem pocałunku Liz ze Sparrowem i sądzi, że jego narzeczona jest zakochana w Jacku. Stracił więc do niej zaufanie. Co więcej, priorytetem jest w tej chwili dla niego dotrzymanie słowa danego ojcu. W tym celu musi wydobyć z Luku (i przejąć) Czarną Perłę – jedyny okręt zdolny zmierzyć się z Latającym Holendrem.
Elizabeth. Nigdy nie była typem dobrze ułożonej panny z wyższych sfer. Od dziecka fascynowali ją piraci i wszystko co uosabiali. W CBP poznała prawdziwego pirata, który zrobił na niej na tyle silne wrażenie, że czas narzeczeństwa spędziła na nauce fechtunku. Jej słabość do naznaczonego przygodą i wolnością świata kłóciła się w niej z wychowaniem, wpajanym od dziecka przekonaniem o jej powołaniach. Stąd dylemat, gdy w DMC znów znalazła się wśród piratów. Taka egzystencja pociągała ją znacznie bardziej niż ta, która czekała na nią w Port Royal u boku Willa. Pragnęła wszystkiego czym jest Jack – jego świata, jego osobowości, może nawet jego samego. Rozwiązała swój dylemat zostawiając Sparrowa na pewną śmierć, z nadzieją, że w ten sposób wykreśli go ze swego życia. Ten jednak w chwili pożegnania uświadomił jej, że nie ma już dawnej Elizabeth, córki gubernatora. Stała się taka jak on i czego nie uczyni, nie ucieknie już przed swoją nową tożsamością. Dziewczyna najwyraźniej zaakceptowała ten fakt, bo już w pierwszej scenie AWE w niczym dystyngowanej panny z wyższych sfer nie przypomina . Co więcej – może to wyrzuty sumienia, a może słabość do Jacka, każą jej wyruszyć na wyjątkowo niebezpieczną i iście piracką eskapadę, w czasie której dowiaduje się, że zamordowano jej ojca. Nie tylko zatem traci ostatni powód, by trzymać ze światem nie-piratów, ale i zyskuje silny motyw, by temu światu wypowiedzieć wojnę.
Barbossa. Przywrócony do żywych przez czarownicę Tia Dalmę jest wciąż tym samym archetypicznym piratem, ale skłonnym do układów i kompromisów. Odzyskał życie po dwakroć (wszak przez ostatnią dekadę przed zmartwychwstaniem był żywym trupem) i z całą pewnością za nic nie chce się z nim znów rozstać. Dlatego tak gorliwie dąży do spłacenia długu wobec kapryśnej Tia Dalmy. Musi doprowadzić do zwołania Trybunału Braci, bo każdy z nich ma jeden z dziewięciu talarów, które połączone wyzwolą boginię Calypso/Tia Dalmę z jej ludzkiej postaci. Problemy piratów z Kompanią Wschodnioindyjską są dla Barbossy doskonałym pretekstem, by zgromadzić wszystkich lordów (a zatem i wszystkich dziewięć talarów) w jednym miejscu.
Beckett. Karierowicz, którego chorobliwa ambicja wiedzie do władzy nad morzami – po trupach. W DMC wszedł w posiadanie serca Davy Jonesa, więc jego flota ma na usługach Latającego Holendra, jednostkę wyjątkowo niebezpieczną (zwłaszcza przed erą łodzi podwodnych ) i praktycznie nie do pokonania. O przeszłości Cutlera Becketta wiemy tyle, że nie zawsze był lordem (gubernator w DMC był wręcz oburzony jego widokiem) i że swego czasu on i Jack „odcisnęli na sobie nawzajem piętno”. Piętno na Jacku jest literalne . Co Jack uczynił Beckettowi – pozostaje na tym etapie zagadką.
Davy Jones. Zmuszony służyć Beckettowi w obawie o własne życie, nadal pała nienawiścią do świata. Wszelkie jego okrucieństwa zdają się nie tylko skutkiem zranionych uczuć, ale wręcz zemstą za to, że niegdyś zawiodła go ukochana kobieta. Szczególną nienawiścią darzy Jacka Sparrowa. Aż trudno uwierzyć, że powodem jest niespłacony dług .
I wreszcie Jack. W CBP to szaleniec i zarazem wyśmienity strateg, który z pasją i brawurą goni za swoim marzeniem – Czarną Perłą, symbolem wolności, największej wartości w jego pirackim życiu. Osiągnąwszy cel, który był jego idee fixe przez ostatnią dekadę, wpada w pułapkę… braku celu. Jego egzystencja wcale nie stała się pasmem radosnych podróży w stronę horyzontu. Potrzebuje nowych wyzwań, nowych powołań, które nadadzą sens jego istnieniu. Tymczasem tego, co zaprząta jego umysł, „nie chce uznać za swoje”. Nowym priorytetem Jacka stał się najwyraźniej drugi człowiek. Ktoś podobny do niego, zdolny spojrzeć na świat jego oczami. Ktoś z kim mógłby podzielić upragnioną wolność i przygody na Czarnej Perle. Zapewne nigdy przedtem nie spotkał takiej osoby. Tym bardziej – takiej kobiety. Zapewne też obca była mu myśl, że on – kapitan Jack Sparrow – może kogoś potrzebować, może pragnąć przełamania samotności, którą kiedyś sobie wybrał. I wreszcie, trudno mu zaakceptować fakt, że osobą, która zaprząta jego myśli, jest arystokratka, córka angielskiego gubernatora, w dodatku narzeczona przyjaciela. Stąd dylematy Jacka, jego poczucie zagubienia, brak dawnej pewności siebie i własnych celów, które potęguje lęk o życie, po tym jak upomniał się o nie Davy Jones. Dopiero gdy i życie Elizabeth znalazło się na szali, wybór stał się dla Sparrowa oczywisty. Uczucie budzące tyle rozterek, nagle stało się priorytetem, dla którego warto narazić własne bezpieczeństwo. Jack z DMC przez jedną chwilę jest tym z CBC – człowiekiem, który wie czego pragnie i z błyskiem w oku dąży do celu. Nawet umiera szczęśliwy… No właśnie, w tym samym momencie, kobieta, dla której zaryzykował życie i wszystko, co było mu drogie, zostawia go na pewną śmierć, po której trafia do upiornego Luku Davy Jonesa. Czy może jeszcze jej ufać? Po takim doświadczeniu łatwo stracić wiarę w drugiego człowieka, zwłaszcza, że ktoś taki jak Sparrow zapewne zwykł liczyć tylko na siebie i tylko o siebie się troszczyć – dla Elizabeth był skłony uczynić wyjątek. Tymczasem przyszło mu spędzić w piekle co najmniej tyle czasu, ile trzeba by dostać się z Karaibów do Singapuru i stamtąd na kraniec świata. Co więcej, spodziewał się, że spędzi tam całą wieczność - skazany na swoje własne towarzystwo, zmaganie się z demonami swojej duszy, mając w zasięgu ręki coś co kocha (Perłę), ale nie mogąc z tego korzystać. Zarówno to doświadczenie, jak i wszystko co przeżył i przemyślał w związku z osobą Elizabeth, musiało znaleźć swoje odzwierciedlenie w jego hierarchii wartości i celów.
Bohaterowie POTC, odmienieni przez wyżej wymienione wydarzenia i okoliczności, pokonawszy niebezpieczną (ach! jakże oszołamiająco piękną na ekranie!) drogę do krainy umarłych, odnajdują Jacka w Luku Davy Jonesa. Sytuacja na pierwszy rzut oka wydaje się swojska, a nawet humorystyczna, dzięki – jak zwykle przewrotnym i nieprzewidywalnym – wypowiedziom Sparrowa. Oto cała kompania ulubionych postaci jest znów w komplecie (ba! jest wśród nich i kapitan Hector Barbossa!), gotowa wyruszyć ku nowej przygodzie. Ale świat „Piratów z Karaibów” już nie jest tą jasną, pogodną krainą z CBP, gdzie „dobrzy” osiągają swoje szlachetne cele, a „źli” zostają ukarani. Disneyowska baśń niepostrzeżenie stała się dość ponurym i gorzkim filmem, w którym – jak w życiu – zarówno postawy bohaterów jak i relacje między nimi są pełne dwuznaczności. Jak słusznie zauważył Jack, nikt (spośród pierwszoplanowych postaci) nie znalazł się w krainie umarłych tylko po to, by go ratować. Może z wyjątkiem Elizabeth, którą oprócz wyrzutów sumienia dręczą inne dylematy związane z osobą Sparrowa. Trudno powiedzieć, na ile bliski stał się jej on sam, a na ile to wszystko, co sobą reprezentuje. Ale z całą pewnością w Liz jest już więcej piratki niż córki gubernatora i narzeczonej Willa, a w jej związku z młodym Turnerem nie układa się najlepiej. Zaprzecza jakoby zakochała się w Jacku, ale mówi Willowi, że nie może jej już ufać. Sparrow najwyraźniej nie jest jej obojętny (czy ktoś zauważył jej radość na widok Perły? ). Pozostałym członkom załogi jest po prostu potrzebny. Willowi nie tyle Jack, co jego okręt. By go zdobyć, zawarł porozumienie z demonicznym Sao Fengiem – w zamian za wsparcie eskapady na kraniec świata, obiecał wspomóc plan wydania załogi Perły Beckettowi. Wszak Sao Feng zwykł układać się ze zwycięską stroną (czyli w tym przypadku – Beckettem). Toteż jego ludzie wydobywają Sparrowa z Luku Davy Jonesa po to, by mogła go tam posłać z powrotem Kompania Wschodnioindyjska. I wreszcie Barbossa – wypełnia wolę Tia Dalmy, która z kolei potrzebuje znajdującej się w posiadaniu Jacka monety, by odzyskać wolność. I tak o to Jack z jednego piekła trafia w drugie – pełną zdrad i intryg ziemską rzeczywistość, w której nie ma powodu ufać komukolwiek, czy z kimkolwiek się liczyć.
Spojrzawszy na AWE z takiej perspektywy, zaakceptowałam to, że świat, który pokochałam, musiał się rozpaść. Smutne, ale pięknie, że prawdziwe. Podziwiam twórców POTC, że zdecydowali się na takie odważne rozwiązanie, że zamiast opowiedzieć kolejną optymistyczną historię w klimacie CBP, nakręcili gorzką baśń dla dorosłych – i to z taką fantazją i polotem, że nadal mogą się na niej bawić osoby oczekujące wyłącznie dobrej rozrywki, czy dzieci, które zapewne nie są w stanie zrozumieć wszystkich niuansów zawiłej fabuły. Ale chociaż mój żal przerodził się w zachwyt dekadencką, czy wręcz apokaliptyczną, atmosferą AWE, nadal nie rozumiałam kluczowej postaci tego „dramatu”. Co więcej, odniosłam wrażenie, że została zdegradowana do podrzędnej roli rozweselacza publiczności. Na pierwszy rzut oka wydaje się bowiem, że Jack, owszem, walczy o przetrwanie, ale poza tym nie przyświeca mu żadna idea, nie ma w nim dawnej porywającej pasji, ani nawet nie przeżywa żadnych rozterek, z którymi można by się identyfikować. Dla widza, który pokochał tę postać za coś więcej niż zwalający z nóg styl bycia i poczucie humoru, ta zmiana musi być trudna do zaakceptowania. Dla mnie, dla której Jack Sparrow stał się pewnym symbolem, była absolutnie nie do przyjęcia. To oczywiście wina moich wygórowanych oczekiwań, ale przyzwyczajona po CBP i DMC, że kapitan ma mi coś ważnego do „powiedzenia”, nie mogłam uwierzyć, że tym razem nie wyraża nic godnego uwagi.
c.d.n.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anajulia
Kapitan
Dołączył: 28 Gru 2005
Posty: 4438
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z Drogi Płeć: piratka
|
Wysłany: Sob 15:39, 23 Cze 2007 Temat postu: |
|
I znów, by go zrozumieć, postanowiłam uważnie prześledzić każde jego słowo, każdy gest, spojrzenie, zanalizować z kim się układa i w jakim celu. I kiedy oglądałam film po raz drugi spostrzegłam, że swój cel określa bardzo jasno już w chwili, w której załoga powraca do świata żywych. W odpowiedzi na wywody Barbossy argumentujące konieczność zwołania Trybunału Braci, Jack mówi krótko: „jedno jest pewne – nie zamierzam wracać do Luku”. Stwierdza to z powagą, przekonaniem i nie po raz ostatni. I nie jest to postanowienie kapitana-megalomana z CBP, który doszedł do wniosku, że „an immortal Captain Jack Sparrow” brzmi nieźle (patrz – sceny usunięte), tylko desperackie pragnienie człowieka, który przeżył piekło. Właśnie dlatego Jack musi w pierwszej kolejności wyeliminować bezpośrednie zagrożenia (Davy Jonesa i Becketta), a następnie pomyśleć o nieśmiertelności. Dzięki przypadkowemu spotkaniu z gubernatorem Swannem dowiaduje się, że może ją sobie zapewnić zabijając Jonesa, gdyż ten kto to uczyni, zostanie kapitanem Latającego Holendra. Oto nowy cel Jacka Sparrowa – żyć za wszelką cenę.
Jack nie ma powodu do lojalności wobec Willa, Elizabeth czy Barbossy. Zapewne utwierdza się w tym przekonaniu gdy wychodzi na jaw zdrada młodego Turnera. To dlatego Sparrow decyduje się na układ z Beckettem – nie tylko nie dba już o los załogi Perły czy piractwa w ogóle, ale w dodatku to właśnie Beckett może mu zaoferować najwięcej. Jack ma mocną kartę przetargową. Negocjuje więc anulowanie długu u Jonesa i nietykalność ze strony Kompanii Wschodnioindyjskiej w zamian za to, że doprowadzi do otwartego starcia między nią a pirackimi lordami – w którym Kompania osiągnie zwycięstwo dzięki swej przewadze militarnej. Trudno powiedzieć, czy Jack choć przez chwilę wierzy, że Beckett dotrzyma danego mu słowa. Tak czy owak, wojna leży w jego interesie – daje największą możliwość manewru. Sparrow wie już, że serce Jonesa znajduje się na pokładzie Latającego Holendra. W pojedynkę nie ma najmniejszej szansy zmierzyć się z jego rybowatą załogą. Mając po swojej stronie kilka pirackich okrętów nie tylko może walczyć, ale i – korzystając z bitewnego zamieszania – odszukać skrzyni z sercem Davy Jonesa, które planuje przebić.
Zanim napiszę, jak rozumiem niuanse planu Jacka, chcę zatrzymać się na chwilę nad kwestią jego relacji z Beckettem. A to dlatego, że Beckett jest niezwykle interesującą postacią, której rąbka tajemnicy uchyla – moim nieodosobnionym zdaniem (ten akapit dedykuję Savvy ) – spotkanie z Jackiem właśnie. Otóż, w DMC dowiadujemy się, że Sparrow i Beckett „odcisnęli na sobie nawzajem piętno”. Zastanawiało mnie, jakież to piętno kapitan piratów wycisnął na ich pogromcy. DMC nie przynosi odpowiedzi, więc wypatrywałam jej w AWE. I zobaczyłam, że tych dwoje nie rozmawia ze sobą jak „policjant” i „przestępca”, tylko jak para starych znajomych, którzy niejedno razem przeszli. Beckett stwierdza ze spokojem, że zdrada żadnemu z nich nie jest obca i definiuje ją jako „po prostu dobry interes”. Jack przypomina mu, że tym czego pragnie najmocniej jest on właśnie, i to najlepiej martwy. Brzmi to wszystko dość niejasno, a jak w POTC coś tak brzmi, to znaczy, że w tym miejscu należy szukać rozwiązania zagadki . I właśnie w chwili, gdy pochyliłam się nad zagadką relacji Sparrowa i Becketta, przypomniała mi się reakcja gubernatora Swanna na widok tego drugiego. Od czasu ich ostatniego spotkania Beckett najwyraźniej bardzo awansował. Może nawet całkowicie zmienił swój status. Wygląda na to, że przed laty był drobnym urzędnikiem – a może nawet przestępcą. Od Sao Fenga dowiadujemy się, że nastały czasy, w których „jedynym sposobem, by pirat osiągnął zysk, jest zdradzanie innych piratów”. Być może Beckett był po prostu skorumpowanym urzędnikiem, który dla zysku wspierał piratów. A może był jednym z nich… Stąd znajomość z Jackiem. Najwyraźniej zrobił karierę wydając go w ręce Kompanii Wschodnioindyjskiej – wszak zdrada to dobry interes. Ale to nie wyjaśnia kwestii piętna, jakie Jack odcisnął na starym znajomym. Wygląda na to, że jakiekolwiek relacje ich łączyły, Sparrow zawsze Beckettowi imponował, był wszystkim czego pragnął najbardziej! Zazdrościł mu niezależności, łatwości, z jaką osiągał swoje cele, potęgi na morzach, którą dawała mu Perła. Chciał być taki jak Jack, ale nie potrafił tego osiągnąć w takim samym stylu. Dlatego wybrał drogę kariery w Kompanii. I dlatego także serdecznie Sparrowa niecierpiał.
Skoro jestem już przy rozwiązywaniu zagadek z DMC, wspomnę jeszcze o Davy Jonesie. Większość zauważyła, że on i Tia Dalma mają identyczne pozytywki w kształcie serca, co sugerowało, że właśnie ona jest ukochaną kapitana Latającego Holendra. W AWE nasze przypuszczenia zostały potwierdzone. Co więcej, dowiadujemy się, że Tia Dalma jest wcieleniem bogini mórz, co wyjaśnia legendę, że jedyną prawdziwą miłością straszliwego Davy Jonesa jest morze. Przy okazji poznajemy także przyczynę dramatu tej pary. Davy Jones był niegdyś zwykłym człowiekiem. Piratem. I to królem piratów, jak głoszą słowa piosenki . Ukochana bogini mórz powierzyła mu zadanie przewożenia dusz zmarłych na morzu w zaświaty. Obiecała, że spotkają się na lądzie po dziesięciu latach jego służby – i nie zjawiła się. Gniew zdradzonego kochanka był tak ogromny, że przekonał Trybunał Braci, by Calypso na zawsze uwięzić w ludzkim ciele. Miało to dać piratom nieograniczoną władzę na morzach. Dla Jonesa była to po prostu prywatna zemsta. Tia Dalma nie pozostała mu dłużna, rzucając przekleństwo na niego i jego okręt. Davy Jones wyciął sobie z rozpaczy serce, ale nie umarł – pozostał na granicy świata żywych i martwych (a wraz z nim jego załoga), by całą wieczność być skazanym na wspomnienia o utraconej miłości. To właśnie cierpienie, a nie brak serca, uczyniło z niego pełne nienawiści do świata monstrum. Gdzie była jego ukochana gdy po dziesięciu latach służby wrócił na ląd? No cóż, wszystko wskazuje na to, że w ludzkiej postaci – z Jackiem Sparrowem . Zapewne ten fakt, a nie jakiś dług, są powodem zatargu między kapitanami. Skoro Jones był człowiekiem, piratem jak Jack, to znali się choćby z racji przynależności obojga do elitarnej grupy pirackich lordów. Davy Jones jako jedyny miał przepustkę do krainy zmarłych i – jak wiemy z DMC – wyciągnął stamtąd Jackowi Czarną Perłę, która trafiła na dno z poprzednią załogą. Trudno powiedzieć, kiedy oddał mu tę przysługę, ale raczej przed tym jak stał się skłonny raczej posłać Sparrowa do Luku, niż wydobywać mu z niego okręt. Cóż, może po tym jak Jack dostał Perłę, z wdzięczności zaprosił Jonesa do tawerny i po kilku piwach pochwalił się swoim romansem z Tia Dalmą .
Powracam do strategii Jacka w AWE. Przypieczętowawszy układ z Beckettem, nie może wzbudzać najmniejszych podejrzeń wśród piratów, by przekonać ich do zbrojnego wystąpienia przeciw Kompanii. Może dlatego tak stylowo opuszcza pokład Endeavour . Niszcząc jej grotmaszt daje swojej załodze wyraźny sygnał, po której stronie się opowiada. Zapewne w tym samym celu każe zamknąć w kubryku zdrajcę – Willa. Jest jednak pewien, że chłopak się stamtąd wydostanie i nadal będzie dążył do zgładzenia Jonesa, co obiecał swojemu ojcu. W tym momencie zatem interesy Turnera i Sparrowa są zbieżne. Co więcej, oboje mają sobie coś do zaoferowania. Will, i tak już napiętnowany jako zdrajca, może wyręczyć Jacka w doprowadzeniu Becketta do Wyspy Rozbitków, dzięki czemu kapitan nie straci wiarygodności w oczach piratów. Sparrow zaś może rozwiązać dylemat Turnera – wyboru pomiędzy Elizabeth a obietnicą złożoną ojcu – i zabić Jonesa, co i tak pragnie uczynić, by zapewnić sobie nieśmiertelność. Panowie dochodzą do porozumienia, więc Jack może poświęcić się realizacji dalszej części swojego planu – przekonaniu Trybunału Braci, że musi stanąć do walki z Beckettem.
Nieświadomie z pomocą przychodzi mu Elizabeth – jedyna z bohaterów, która pragnie przelać krew dla idei. Jak już pisałam, w jej życiu sporo się zmieniło. Właśnie rozsmakowała się w pirackiej egzystencji. Straciła także ostatnie bliskie jej osoby spoza tego świata – ojca i Norringtona. Nie tylko nic jej już nie trzyma po drugiej spośród wrogich stron, ale i ma silny motyw, by wypowiedzieć jej wojnę. Co więcej, w wyniku splotu okoliczności (Sao Feng bierze ją za wcielenie Calypso, której łaski pragnie sobie zaskarbić) zostaje kapitanem pirackiego okrętu i następcą jednego z dziewięciu lordów. Jack skutecznie wykorzystuje zapał Elizabeth, by nakłonić piratów do opuszczenia twierdzy na Wyspie Rozbitków i stawienia czoła Kompanii.
Przewaga sił Becketta okazała się miażdżąca, więc strony przystępują do negocjacji. Jack prawdopodobnie nie przewidywał, że już na tym etapie wyjdą na jaw jego intencje, niemniej wymiana, do jakiej dochodzi w czasie tej sceny rodem z filmów Sergio Leone , jest dla niego korzystna. Dostaje się na pokład Latającego Holendra – a taki miał zamiar. W szeregi piratów znów wstępuje Will (aż dziw, że tak łatwo zostały mu zapomniane zdrady ), który – jak wiadomo – dąży do tego samego celu co Jack, więc kapitan może być spokojny, że wspólnie z Elizabeth poprowadzą lordów do walki. Sparrow trafia wprawdzie do aresztu, ale – nauczony doświadczeniem z CBP – wydostaje się z niego i z powodzeniem (choć nie bez przeszkód) realizuje swój plan.
W tym samym czasie na pokładzie Perły – po tym jak zawiodły nadzieje pokładane w bogini Calypso – Elizabeth, niczym William Wallace (pięknie, choć mniej przekonująco), zagrzewa piratów do walki. Niezwykła – zważywszy na okoliczność wywołanej przez Calypso aury – bitwa morska, do której w efekcie dochodzi, to dla Sparrowa wymarzona okazja by przebić serce Jonesa. I zapewne by to uczynił, gdyby Jones nie zdołał wcześniej zabić Willa. Sądzę, że w tym momencie Jack staje przed dylematem podobnym do tego, który towarzyszył mu gdy w szalupie opuścił zaatakowaną przez Krakena Czarną Perłę. Niektórzy twierdzą wprawdzie, że Sparrow po prostu nie był skłonny przejąć schedy po Jonesie i dlatego skwapliwe skorzystał z okazji, że w zabiciu najgroźniejszego wroga może go wyręczyć konający Will. Ale takie wyjaśnienie nijak nie trzyma się kupy z tym, co napisałam do tej pory. Podobnie jak dość miałka koncepcja, że Jack postanowił postąpić honorowo. Nigdy tak przecież nie postępował. To nie honor i poczucie lojalności wobec załogi kazały mu w DMC powrócić na pokład Perły. W AWE, jak wiemy, ma jeszcze mniej powodów, by liczyć się z kimkolwiek. A jednak jest ktoś, kto od dawna nie jest mu obojętny i obserwując uważnie film można zauważyć, że nigdy nie przestał – Elizabeth. Moim zdaniem, Jack znów musi dokonać wyboru pomiędzy nią a własnym bezpieczeństwem. I znów wybiera to pierwsze. Widząc rozpacz Elizabeth, rezygnuje dla niej z zamiaru zapewnienia sobie nieśmiertelności. Nie wie jeszcze, że Liz i Will się porozumieli, a nawet pobrali. Ale z całą pewnością wyobraża sobie, czym dla dziewczyny byłaby utrata kolejnej bliskiej osoby, i to w tak krótkim czasie.
Jack osiągnął zatem swój cel połowicznie. Jones nie jest już w stanie mu zagrozić, ale pozostaje jeszcze Beckett oraz kwestia nieśmiertelności, która uchroni go przed powrotem do Luku (wszak zaświaty nie przestały istnieć). Tego pierwszego pokonuje jego własną bronią - zdradą. Nie sądzę bowiem, by nie wydając rozkazu do odwrotu liczył na to, że Beckett dotrzyma danego mu słowa. To Jack odstępuje od warunków umowy i planuje ostrzelać Endeavour. Oczekuje tylko na posiłki ze strony Latającego Holendra, w którym za sterem – zgodnie ze słowami gubernatora Swanna – powinien stanąć młody Turner. Nie wie o tym Beckett, więc nie spodziewa się ataku ani ze strony Perły, ani działającego na jego usługach Davy Jonesa. Ginąc przekonuje się, że zdrada to nie tylko dobry interes, ale i broń obosieczna.
Pokonawszy bezpośrednie zagrożenie dla swego życia, Jack może znów swobodnie przemierzać morza i oceany. Chciało by się rzec – „koniec”. Bo brzmi to na pierwszy rzut oka jak happy end. Wydaje się nawet, że i twórcy filmu postawili w tym miejscu kropkę. A jednak, wobec takiego zakończenia, nadal czułam pewien niedosyt. W zasadzie wszystko stało się już jasne. Jack nie oczekuje niczego od swoich kompanów. Nie potrzebuje też kolejnych przygód i kłopotów. Chce tylko żyć i mieć spokój. Czy zatem wszystko, co kochał czy cenił, straciło dla niego znaczenie? Kim stał się Jack? Co jest teraz jego priorytetem, jego radością, sensem istnienia – oprócz woli przetrwania? Co z wolnością, jaką daje mu Czarna Perła? Co z Elizabeth?
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anajulia
Kapitan
Dołączył: 28 Gru 2005
Posty: 4438
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z Drogi Płeć: piratka
|
Wysłany: Nie 19:21, 24 Cze 2007 Temat postu: |
|
Jeśli chodzi o tę ostatnią, najwyraźniej nadal jest drogą Jackowi osobą. Skazała go na śmierć w chwili, gdy poczuł, że dla niej gotów jest zaryzykować wszystko, co dotąd było mu drogie. Sparrow wytyka to przy Liz każdej okazji. Ale przecież wybaczył jej już w chwili, kiedy to nastąpiło. Zachowała się jak piratka, tak jak on postąpiłby na jej miejscu, w podobnych okolicznościach – a właśnie to Sparrowa w Elizabeth zafascynowało. Po wszystkim co przeżył, Jack nie chce już od dziewczyny niczego – nawet pożegnalnego pocałunku. Ale stwierdzeniem „powtarzaj to sobie częściej” zdaje się potwierdzać, że Liz nie tylko nie jest mu obojętna, ale i są „podobni do siebie jak dwie krople wody” i w pewnych okolicznościach ich związek byłby udany. Co więcej, Jack sugeruje Elizabeth, że i on zajmuje ważne miejsce w jej sercu. Bo czy wyszła za mąż za Willa z wielkiej miłości, którą darzyła go w CBP? Nie, w AWE nie ma już między nimi tego uczucia. Ich narzeczeństwo przechodzi poważny kryzys i Sparrow ma z tym wiele wspólnego. Liz decyduje się na ślub (ach! co to był za ślub! ) w sytuacji granicznej – w ogniu walki, z której oboje z Willem mieli marne szanse ujść z życiem. W emocjach takie decyzje podejmuje się łatwo. Ale przecież nawet sam Turner nie ma pewności, czy jego świeżo poślubiona żona nie żałuje swojej decyzji. Wszak pyta z wahaniem, czy jego serce będzie u niej bezpieczne. Cóż, nawet jeśli Elizabeth miała jakiekolwiek wątpliwości co do swego wyboru, zapewne nie trwały one długo. Wkrótce potem została matką. A macierzyństwo – tak jak śmierć – „zmienia priorytety”…
Wydaje się, że wobec powyższego, Jack może znów stać się tym, kim był przed DMC – cieszyć się swoją wolnością i żeglować na Czarnej Perle w stronę horyzontu. Tymczasem okręt wraz z załogą ponownie odpływa w siną dal zostawiając Sparrowa na lądzie, i trudno mieć o to żal do jego kompanów (są przecież piratami), a tym bardziej do Barbossy, który ma wszelkie powody by pozbyć się rywala na kapitańskim mostku. I tak oto świat POTC zatoczył koło. Gibbs powraca do pełnego uciech życia na Tortudze. Barbossa za sterem Czarnej Perły wyrusza na poszukiwanie niezwykłego skarbu – tajemniczego źródła młodości, które zapewnia wieczne życie. A Jack, samotnie, w lichej łodzi, śpiewając piosenkę, której niegdyś nauczyła go Elizabeth, udaje się w kolejną podróż. W pogoń za swoim statkiem? Nie. Wszak Czarna Perła „to tylko okręt”. Sparrow wie o tym już od dawna. Teraz dochodzi do innej jeszcze konstatacji, którą niezwykle łatwo przeoczyć (ja – przeoczyłam). „Perła nie jest dla mnie” przepowiada sobie z tym samym błyskiem w oku, z którym deklarował w CBP jej odbicie. I ja mu wierzę. Dopiero teraz Jack staje się naprawdę wolny – bo nic już nie jest mu do tego potrzebne. Do szczęścia wystarcza mu kawałek żagla, butelka rumu i własne towarzystwo, co manifestuje swą egocentryczną banderą . Jeśli przyjrzeć się mapom Sao Fenga, jasny staje się także cel jego samotnej podróży. Aqua de vide to zapewne owo źródło, o którym wspomina Barbossa – alternatywna droga do nieśmiertelności.
I to wszystko? Cała puenta POTC? Bohaterowie, wróciwszy skąd przybyli, wyruszają ku nowej przygodzie, tworząc twórcom obrazu wygodny pomost do ewentualnej kontynuacji, jeśli AWE dobrze się sprzeda? A jeśli kontynuacji nie będzie? Finał AWE, zinterpretowany według wyżej przedstawionego rozumowania, broni się jako zakończenie jednego odcinka. Ale czy to satysfakcjonujące zwieńczenie trylogii? Elliott i Rossio wpisali przecież w najwyższych lotów kino rozrywkowe przepiękną, pełną znaczeń historię. I chyba nie tylko ja jedna poczułam się oszukana tym, że z tej trzyodcinkowej zawieruchy Jack Sparrow wyszedł li tylko bez szwanku – po prostu powrócił do punktu wyjścia. Ten Jack, który w CBP z pasją wywalczył upragnioną wolność na Czarnej Perle, a w DMC odkrył, że sens istnieniu może nadać miłość. Czy to możliwe, że w AWE chce już tylko uniknąć śmierci, cierpienia, którego smak poznał w Luku Davy Jonesa? Czy jedna z najbardziej fascynujących postaci współczesnego kina przebyła tak długą drogę niczego nie osiągnąwszy, nie wzbogaciwszy się o nic, prócz wolę przetrwania?
- Lookie here boys. A lost bird. A lost bird that never learned to fly.
- To my great regret. But... it's never too late to learn!
…Wolę przetrwania? …Wolę… życia! Przetrwać chciał Jack z DMC, który w szalupie opuścił pokład swego okrętu, by schronić się na lądzie przed Krakenem. Jack z AWE nie ucieka. Ten Jack walczy z determinacją o coś, co jest mu droższe od Czarnej Perły i bliskości Elizabeth, o coś, bez czego ani wolność, ani miłość nie mają żadnego znaczenia. O życie! Ceni je tak, jak ludzie, którzy przetrwali wojnę czy śmiertelną chorobę. Zapewne jak nigdy przedtem cieszą go małe rzeczy, które umykały jego uwadze gdy zdążał do swych wielkich celów. Tym razem celem stało się życie samo – w całym jego pięknie i prostocie. W nową podróż wyrusza Jack, który odkrył, że radość istnienia nie potrzebuje takiej protezy, jak okręt, załoga, czy cokolwiek innego – wystarczy mu dokładnie tyle, ile miał w pierwszej scenie CBP. Dlaczego wówczas nie potrafił tego docenić? Dlaczego musiał pokonać tak długą drogę, tyle zyskać i stracić, nim odkrył, że to czego mu trzeba do szczęścia, zawsze miał w zasięgu ręki? Bo szczęście to jedna z tych rzeczy, których nie da się zdobyć. A „trzeba się najpierw zgubić, by znaleźć miejsce, którego nie da się odszukać. W przeciwnym razie każdy wiedziałby, jak tam trafić”.
the end
|
|
Powrót do góry |
|
|
Larry2903
Czyściciel zęz
Dołączył: 02 Gru 2006
Posty: 15
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Koszalin/Gdynia
|
Wysłany: Wto 21:51, 26 Cze 2007 Temat postu: |
|
Masz talent do pisania.
Jesteś pisarką/dziennikarką/recenzentką filmową czy dopiero nią zostaniesz?
Przeczytałem wszystko i dzięki temu zaczynam widzieć sens w AWE . Już nie wydaje mi się takie złe jak po obejrzeniu.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anajulia
Kapitan
Dołączył: 28 Gru 2005
Posty: 4438
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z Drogi Płeć: piratka
|
Wysłany: Śro 0:48, 27 Cze 2007 Temat postu: |
|
Dziękuję . Nawet jeśli będziesz tylko jedną osobą, której ten tekst się przydał, to już wiem po co go napisałam. O ile pamiętam, tylko my w "Pierwszych wrażeniach..." byliśmy rozczarowani. Widać udało mi się zawrzeć powyżej to, czego nam było brak. Ja w każdym razie, spojrzawszy na AWE z takiej perspektywy, wpadłam w zachwyt, choć wstępnie planowałam wmawiać sobie, że tego odcinka w ogóle nie było .
Co do mnie - zostanę, choćby nie wiem co!/podobno jestem (jeszcze nie wierzę )/jestem. Ale przede wszystkim, po prostu kocham pisać i robię to od dawna ot tak, dla przyjemności. A jeszcze jak można przy tym pofilozjować , to już w ogóle jestem w swoim żywiole . Skoro twierdzisz, że dobrze się czyta - jestem podbudowana. Wygląda na to, że zmierzam we właściwym kierunku...
|
|
Powrót do góry |
|
|
Beh.
Majtek
Dołączył: 19 Sie 2006
Posty: 234
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: ze skrzynki bez klamki
|
Wysłany: Śro 20:44, 27 Cze 2007 Temat postu: |
|
Całość przeczytam niebawem, kiedy będę mieć trochę więcej czasu. To nic, że AWE jeszcze nie obejrzałam i na obejrzenie się nie zanosi. Nie mogę patrzeć, kiedy Ty się trudzisz, a inni nie komentują.
To prawda, rzuciłaś nas na głęboką wodę, ale myślę że załoga doceni Twoją pracę - prędzej czy póżniej. Cierpliwości :*
|
|
Powrót do góry |
|
|
Aletheia
Oficer
Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 4636
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: piratka
|
Wysłany: Pią 0:35, 15 Lut 2008 Temat postu: |
|
Po pierwsze, tak ogólnie... może siurpryza będzie, bo się zgadzam. Bardziej niz z Demaskacją. Mimo, że ta interpretacja jest dla mnie... no dziwne może, ale okropnie smutna. Przyjmuję ją, mimo że z całej siły chciałabym odrzucić. I może mi sie uda, jak pokombinuję... Mówiłam, że będę rejtanować wbrew rzeczywistości.
Za to radośnie się przywalę do niektórych szczegółów. Strasznie mi to wyjdzie chaotycznie, ale żeby wyszło porządniej musiałabym to odłożyć na parę dni i przysiąść nad kartką (Tobie, Anajulio, w myśleniu, zdaje się, pomaga Word, mnie ołówek), a wolę odpowiedzieć dzisiaj, na gorąco. Zatem będę komentować po kolei, za Twoim tekstem. Sama jeszcze dobrze nie wiem, gdzie z tym dojdę...
Beckett. Owszem, są znajomymi. Szyszka ze szczytów władzy rozmawia z włóczęgą (bo żaden z Jacka król podziemia) praktycznie jak z równym (choć ze strony Becketta lekkie lekceważenie, które po Jacku spływa bez śladu ). Teraz znaczące wydało mi sie jeszcze, że Beckett podobnie odnosi się do Jonesa. On się w "świecie przestępczym" czuje jak u siebie. Zupełnie inny styl, niż u Norringtona z CBP (a stanowisko porównywalne). Biorąc to wszystko pod uwagę, widziałabym to tak, że Beckett przeszedł prawdopodobnie odwrotną drogę niż Norrington. Jego historia w mojej wersji: zaczął jako płotka z jakiejś podrzędnej dzielnicy, z mizernym pochodzeniem i potężną ambicją. Nie przebierając w środkach, po trupach szedł wyżej - został piratem (generalnie - jakimkolwiek drobnym przestępcą), może na kolejnych szczeblach, ale, co ważne, nie narozrabiał nic naprawdę poważnego w oczach prawa, a przynajmniej dobrze to ukrył. W tym okresie poznaje Jacka. Niekoniecznie sie z nim przyjaźni (Jack głupi nie jest, szuję by wyczuł, a tym bardziej chorobliwą ambicję, to nie kompan dla niego), ale na pewno ma z nim wspólne interesy. Jack czymś mu sie mocno naraża. Możliwe jednocześnie (jedno drugiego nie wyklucza), że Beckett mu czegoś zazdrości. Czego konkretnie, osobny temat do rozważenia, na razie to zostawiam. Ważne, że w wyniku intrygi Becketta Jack ląduje w pudle, czule witany przez wymiar sprawiedliwości w osobie mistrza małodobrego z rozpalonym żelazem. Nagrodą Becketta, oprócz odegrania się na Jacku, jest ułaskawienie i jakieś urzędowe stanowisko. Niskie, ale dla Becketta to dość jako start. Dalsza jego kariera to pasmo intryg prowadzących go w górę, gdzie go wreszcie spotykamy. Co dalej, wiadomo. Aż Jack każe strzelać. Spokojnie, bez specjalnej złości. Ale i bez triumfu. Dla niego to zamknięcie starego rachunku. I posprzątanie kawałka świata.
Tia Dalma. Oj tak! Jones się na Jacka uwziął tak, że faktycznie wskazuje to na poważniejszy powód. Co byłoby poważniejszym niż ona? Szczególnie, że od aluzji między Jackiem a Tią aż gęsto. Ale żeby...
Anajulia napisał: | Cóż, może po tym jak Jack dostał Perłę, z wdzięczności zaprosił Jonesa do tawerny i po kilku piwach pochwalił się swoim romansem z Tia Dalmą |
A w życiu! Zgłupiałby do tego stopnia? Prędzej podejrzewałabym, że to Tia wbiła Davy'emu parę szpil. "Nie wyobrażaj sobie za dużo, nie jesteś jedyny". Czy inaczej Jones potraktowałby to tak poważnie?
Anajulia napisał: | Elizabeth, niczym William Wallace (pięknie, choć mniej przekonująco), zagrzewa piratów do walki |
Ciekawa jestem jakich argumentów użyłby Jack... Mieszać słuchaczom pod sufitem potrafi, to już wiadomo. Ciekawe tylko czemu wszyscy, widząc wyłaniającą się z mgły kompanijną flotę, patrzą na niego. Kto tu w końcu jest wybranym pirackim królem?
Anajulia napisał: | kwestia nieśmiertelności, która uchroni go przed powrotem do Luku (wszak zaświaty nie przestały istnieć) |
Tu mi nie daje spokoju jedna kwestia - czy zaświaty są automatycznie tożsame z Lukiem? Dla wszystkiego póki-co-żywego z pewnością nie. Może i dla Jacka niekoniecznie? Nadal stoję na stanowisku, że Luk jest prywatną działką Jonesa, a Jacka wepchnęła tam jego interwencja. A jeśli śmierć Jonesa dałaby Jackowi pewność spokoju w zaświatach? Wtedy "zarażenie nieśmiertelnością" byłoby skutkiem ubocznym, niekoniecznie przez Jacka aż tak pożądanym. Jeszcze później do tej ostatniej kwestii wrócę, tylko nie wiem, czy dzisiaj zdążę.
Anajulia napisał: | Niektórzy twierdzą wprawdzie, że Sparrow po prostu nie był skłonny przejąć schedy po Jonesie i dlatego skwapliwe skorzystał z okazji, że w zabiciu najgroźniejszego wroga może go wyręczyć konający Will. |
Z całym szacunkiem, ale byzydury ci niektórzy gadają. Nie dość, ze to bez sensu (co by zrobił, gdyby się nie trafiła okazja w postaci Willa? szukałby specjalnie jakiegoś niedobitka?) to przecież widać po nim, że decyzja sporo go kosztuje. Co ja gadam, wywraca mu wszystko - plany, priorytety... światopogląd właściwie!
Anajulia napisał: | w pewnych okolicznościach ich związek byłby udany |
Tak, w okolicznościach innych charakterów. Zaprę się zadnimi łapami, że oni nie dla siebie. Typowa para, co się najchętniej wzajemnie pozabija, choć jednocześnie się lubi. Względnie w okolicznościach całkiem innego filmu - z pierwszoplanową parą bohaterów. Coś w stylu "Miłość, szmaragd i krokodyl". W okolicznościach takich jakie są, uważam, że dla Jacka ona jest po pierwsze przyjaciółką (i dla tej, owszem, byłby gotów na wiele), a dopiero potem partnerką, kochanką (a z tego tylko problemy, z Willem na czele). Swoją drogą, muszę zwrócić uwagę na jedno - jak się zakochało w chłopie za jego niezależność, to na litość, próba jego zdobycia to zabójstwo tego co się kocha. To jest dopiero zniszczenie celu przez jego osiągnięcie. Jack usidlony i przywiązany na stałe do jednej baby to już nie Jack. I głowę dam, ze on o tym wie. I nie zdobędzie go żadna, nieważne jak ponętna, bystra i charakterna.
Dobra, dzisiaj muszę kończyć, ale I'll be back!
NEXT DAY, I'M BACK
Dzisiaj troszku spójniej, odczepię się od szczegółów i przejdę do sedna sprawy.
Mianowicie do ewolucji postaci. Wszystkich głównych, na początek.
Osobiście widzę to tak, że największa zmiana dotyczy Willa. Od chłopaczka bojącego się odezwać do Jaśnie Panienki, choć w jej obronie skoczyłby z wykałaczką na tygrysy, do faceta otrzaskanego wiatrem i doświadczeniem, który się nauczył, że życie nie jest grą o spisanych regułach, a jeśli się zakłada ich istnienie, to robi się prezent przeciwnikom (miał dobrego nauczyciela ). Elizabeth najwięcej traci - rodzinę, wygodne życie, cały znajomy i bezpieczny dom. Miło było czytać o piratach w ciepłej willi, ale morsko-piracka rzeczywistość, która z konieczności staje się jej nowym światem, częściej jest brudna i groźna niż romantyczna i baśniowa. Elizabeth musi się dostosować, żeby przeżyć. I radzi sobie nadspodziewanie dobrze. Płaci za to tym samym właściwie co Will - utratą złudzeń. I co gorsza, zaufania do ukochanego/ukochanej. Racja, Anajulio, bardzo kulawa już ta miłość. Paradoksalnie, jest gorzej niz z Jackiem - jemu przecież zawsze można zaufać, że będzie oszukiwał. Więc jak oszuka, to znaczy że wszystko w normie, świat idzie właściwą koleją. A Will/Elizabeth? Oni się nawet jakoś specjalnie nie oszukują, oboje tylko odkryli, że świat się nie składa tylko z tego jedynego/jedynej, są też inne ważne dla nich sprawy, które nieraz się wybijają na prowadzenie. W takiej sytuacji o miłość już trzeba specjalnie zadbać, a wcześniej zdecydować, czy w ogóle warto. Wygląda na to, że jednak uznali, że tak, warto. Zostaną ze sobą, ale juz bardziej świadomie, dojrzalej. Para po przejściach, wzmocniona, nie rozerwana. No i fajnie, możemy im chyba odfajkować happy end. Mało baśniowy, ale mądry.
Natomiast ewolucja Jacka... To mi się wydaje dużo bardziej złożone. CBP - Perła, DMC - dziewczyna, AWE - życie, tak? Z pierwszym zgadzam się bez zastrzeżeń. Z drugim się NIE zgadzam. Z trzecim się zgadzam... i nie. Według mnie, raczej: CBP - Perła, DMC - pozbycie się długu (na początku wykręty i ratowanie skóry, potem męska decyzja spłaty), AWE - rozplątanie węzła, który się wokół niego nawijał całe życie i zacisnął w DMC. Bo warto zauważyć, że Jack w zakończeniu DMC płaci wszystkim co ma - Perłą i życiem, by zachować już tylko godność, ale MIMO TO długi sie za nim wciąż wloką. Davy'emu Jonesowi ciagle mało, do tego wszyscy próbują na nim coś ugrać w swoim interesie - Tia Dalma z Barbossą z jednej strony, nagle wycwaniony Wil z drugiej, a tu jeszcze zgłasza się stary znajomy Beckett i ciągle czegoś chce, a to busoli, a to zdrady... Ironia losu - przechera Jack, Mistrz Intrygi, złapany w sieć cudzych intryg zbiegajacych się na nim. Nie byłby przecież jednak sobą, gdyby pozwolił się rzucać jak liść na wietrze - wszyscy się przeliczą, próbując posłużyć się Jackiem, chwycą tylko powietrze i zderzą sie ze sobą. Za późno, jeśli w ogóle sie połapią, że to on nimi zakręcił i rzucił przeciw sobie, a sam znowu wylądował na czterech łapach. Bo o ile w DMC Jack głównie uciekał, o tyle w AWE stwierdza "Dość", przechodzi do ataku. I zaczyna po kolei rozwiązywać stare węzły i rachunki - przede wszystkim Beckett i Davy Jones. A jak juz rozwiąże... pomacha na pożegnanie Elizabeth i Willowi, a potem żagle staw, kurs - Tortuga, rum i dziewczynki. Anajulio, tylko spokojnie, odtocz te armaty i odłóż lont, oczywiście, że to do obrzydzenia proste rozwiazanie, bez "dna", niekoniecznie nawet drugiego.
Pisałaś jednak
Anajulia napisał: | Jack nie oczekuje niczego od swoich kompanów. Nie potrzebuje też kolejnych przygód i kłopotów. Chce tylko żyć i mieć spokój. |
Ale przecież w przypadku Jacka możliwe jest tylko "żyć" ALBO "mieć spokój". Ciepłe kapcie i emerytura na plaży, z widokiem na zachody słońca? Nieee, straszna wizja, chyba sie zgodzisz.
Widzę dwa możliwe wyjścia. Pierwsze, załóżmy, że naprawdę mu zależy na nieśmiertelności (nie jest to dla mnie takie absolutnie pewne). Wyszło jak wyszło, to Jack odebrał Jonesowi życie, ale to Will "odebrał" mu nieśmiertelność (czy także na pewno?). Skoro Jackowi nie udało się tym razem, to rusza za Fontanną Młodości, tak? Gdyby PotC IV utrzymać w spójności z I-III - fabularnej i, co ważne, znaczeniowej, filozoficznej, to Jack może znalazłby źródło, skapałby się rzetelnie, zabrał beczkę na zapas i... kiedy zacząłby szukać Źródła Śmierci? Po stuleciu? Dwóch?
W PotC są dwa przypadki nieśmiertelności - załoga Perły i Davy Jones. Jakoś nikt nie był zachwycony... Przypadek trzeci - Will - znika z ekranu, zanim sie dowiemy co mu z tego "nowego życia" przyszło. Dialog nad zdechłym Krakenem, i "Nie sztuka żyć wiecznie, sztuka wytrzymać ze sobą"... Patrzymy na uniwersum PotC jako realne Karaiby? No to mamy XVIII wiek, kończy się epoka starego piractwa, ten świat umiera. I Jack żyjący w umierającym wokół niego, jego świecie? Disney nigdy nie sięgnął jeszcze chyba takiego dna goryczy. Może jednak Jack o tym wie?
Wytłumaczenie drugie.
Najpierw jedna sprawa - skoro Jack stwierdza, że wystarczy mu balia ze szmatką na kiju i pełna flacha, bo szczęście tkwi w "osobie własnej", to czemu mówi "Perła nie jest dla mnie", zamiast "Nie potrzebuję Perły"? Życie samo jest celem? Ładne jako sentencja, ale co on zrobi z tym życiem? Równie dobrze mógł zostać w Tortudze, po co w ogóle wypływał, skoro już ani horyzont mu do szczęścia niepotrzebny?
Jedną sprawę muszę wyjaśnić i mam nadzieję, że uda mi sie w miarę zrozumiale. PotC - Baśń, tak? Czemu nie pójdziemy dalej? Czemu nie Mit?
Wariacki zbieg okoliczności - chodziło mi to od wczoraj po głowie i masz, akurat dzisiaj nadziałam sie na cytat z Tomasza Manna, że istotą mitu jest wieczne trwanie, nieprzemijalność. Zatem w mojej interpretacji - Karaiby mityczne, jakiś zawieszony w tym słoneczno-pirackim sztafażu świat. I postacie mitu, podobnie nieprzemijalne, choć dawno rozwiane/nigdy-nie-zaistniałe. W tym świecie Jack popłynął za Perłą, znów ścigając Barbossę. Perła nie dla niego - bo dla niego wieczny pościg, wieczne marzenie. Bo Jack jest w pełni sobą tak naprawdę wtedy gdy... Perła jest daleko, albo gdy jest zagrożona, gdy ktoś/coś próbuje mu ją odebrać. Życie to dla niego Cel, a szczęście to marzenia i ta krótka chwila spełnienia gdy znów staje za sterem. A potem marzenia lecą na pysk - gdy zostaje na pokładzie Perły, to jakby stanął na Biegunie - już nie ma żadnego "dalej". Wariująca busola pokazuje tylko co się dzieje z nim samym - zagubiony kompletnie, rozkojarzony, jakiś nieJackowy. Więc jeszcze nieraz spotkają się z Barbossą. A Barbossa jeszcze nieraz będzie przewracał oczami w zmęczonym "Znowu on...", jak na Isla de Muerte.
Jest jedna zasadnicza rozbieżność między naszymi interpretacjami. "Mój" Jack znacznie mniej się zmienia. Właściwie "mityczne podejście do PotC" wymyśliłam wczoraj/dzisiaj, natomiast Jack - wiecznie żywy mit, Legendarny Kapitan, był dla mnie taki od początku. Jest w pełni żywym człowiekiem, czującym i myślącym, jeszcze jak! Ale jest też w nim jakieś trwanie - w jego ustalonej, rozwichrzonej i barwnej osobowości, takiej jaka poznajemy już gdy wpływa do Port Royal. To właśnie z tego powodu, nie przyjmuję myśli, że zrezygnowałby z Perły, czy wybrał jedną kobietę. A poza tym najchętniej w ogóle nie przyjęłabym do wiadomości Pirackiego Tatunia. Jack to dla mnie ktoś, kto zjawia się znikąd i znika nigdzie. Do niego zwyczajnie nie pasuje pojęcie rodziny, wszystko jedno, w stanie suszonym czy świeżym.
Może tylu jest Jacków ilu oglądających PotC. Ten mój zostaje niezmienny w swoich najgłębszych celach, trwały w charakterze - można mieć do niego zaufanie, przynajmniej w tej kwestii, ze nie można mu ufać. I czego by nie przeszedł, nie ugnie się przed życiem, nie pozwoli mu wywrócić swoich przekonań. Chyba takiego Jacka potrzebuję.
Ostatnio zmieniony przez Aletheia dnia Pią 22:09, 15 Lut 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anajulia
Kapitan
Dołączył: 28 Gru 2005
Posty: 4438
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z Drogi Płeć: piratka
|
Wysłany: Wto 14:51, 19 Lut 2008 Temat postu: |
|
No nie! Aletheia! Reguły są po to, żeby je łamać! (nie słuchajcie! ) Dlaczego nie zrobiłaś double posta?! I ja dopiero po czterech dniach znajduję resztę Twojej wypowiedzi, przychodząc tu odpowiedzieć krótko na jej pierwszą część, w której straszysz na wstępie, że przywalisz się do szczegółów, a tymczasem ze wszystkim się zgadzasz . Nooo! Teraz to mam z czym popolemizować! Tyle, że już nie mam tyle czasu co wczoraj czy dwa dni temu .
Najpierw więc króciutko o tym, z czym tu przyszłam, czyli - znów - odpowiedź na część przed edycją.
Beckett. Bardzo fajnie to ujęłaś, znacznie lepiej niż ja w pierwszej wersji (należy mi wybaczyć - tworzone na gorąco tuż po premierze ). Druga się tworzy - w Wordzie - do wątku "Cutler Beckett..." i tam rzeczywiście warto się przenieść z ta dyskusją, bo Beckett na osobny wątek zasługuje, oj!
Tia Dalma - zgadzamy się, nie ma o czym dyskutować. A z tą tawerną to był joke, bo mi się już styki przegrzewały
Aletheia napisał: | Ciekawa jestem jakich argumentów użyłby Jack... |
Oj, tak! Aż żal, że nie dane nam było tego zobaczyć. Aczkolwiek podejrzewam, że byłoby to coś w rodzaju mątw
Aletheia napisał: | Tu mi nie daje spokoju jedna kwestia - czy zaświaty są automatycznie tożsame z Lukiem? Dla wszystkiego póki-co-żywego z pewnością nie. Może i dla Jacka niekoniecznie? Nadal stoję na stanowisku, że Luk jest prywatną działką Jonesa, a Jacka wepchnęła tam jego interwencja. A jeśli śmierć Jonesa dałaby Jackowi pewność spokoju w zaświatach? Wtedy "zarażenie nieśmiertelnością" byłoby skutkiem ubocznym, niekoniecznie przez Jacka aż tak pożądanym. |
Też się nad tym zastanawiałam - nie tak dawno temu, w temacie "Śmierci". I rzeczywiście. Zaświaty to nie Luk. Luk to dość perwersyjny rodzaj piekła, który może należy do Jonesa, a może po prostu do każdego, kto jest przewoźnikiem dusz tych, co zginęli na morzu (teraz mamy Luk Williama Turnera ). Rzeczywiście, po zgładzeniu Jonesa Jack już nie musi się bać zaświatów, nie bardziej niż każdy śmiertelnik. A nawet mniej, bo skoro przez prywatę trafił do Luku, to teraz może mieć nadzieję, że - przez prywatę - trafi w jakieś wyjątkowo miłe miejsce. Myślę, że po tym jak uratował Willowi skórę, może liczyć na jego wdzięczność.
Co jednak nie zmienia faktu, że Jack mógł "zarazić się nieśmiertelnością". Nie w tym sensie nawet, że naprawdę chce żyć wiecznie. Chce żyć po prostu i jeszcze długo się życiem cieszyć. Zwykle doceniamy mocno to, co straciliśmy. Rzadko to odzyskujemy. Jack - odzyskał...
Aletheia napisał: | Anajulia napisał: | Niektórzy twierdzą wprawdzie, że Sparrow po prostu nie był skłonny przejąć schedy po Jonesie i dlatego skwapliwe skorzystał z okazji, że w zabiciu najgroźniejszego wroga może go wyręczyć konający Will. |
Z całym szacunkiem, ale byzydury ci niektórzy gadają. Nie dość, ze to bez sensu (co by zrobił, gdyby się nie trafiła okazja w postaci Willa? szukałby specjalnie jakiegoś niedobitka?) to przecież widać po nim, że decyzja sporo go kosztuje. Co ja gadam, wywraca mu wszystko - plany, priorytety... światopogląd właściwie! |
Ano właśnie. I w tej kwestii także się całkowicie zgadzamy .
Aletheia napisał: | Anajulia napisał: | w pewnych okolicznościach ich związek byłby udany |
Tak, w okolicznościach innych charakterów. |
Aaaa, na ten temat to się szerooooko wypowiedziałam wczoraj w Demaskacji
Jeszcze dwie kwestie z części Twojego posta po edycji.
Co do przemian Willa i Elizabeth - pięknie, zwięźle napisane. Ach! Żebym ja umiała pisać tak zwięźle . Merytorycznie, jednakowoż, mamy pełną zgodność, więc kwestia nie wymaga dalszego roztrząsania w ramach naszej wymiany poglądów (bo może wypowie się ktoś jeszcze wreszcie i będzie miał inne spostrzeżenia ).
Aletheia napisał: | A poza tym najchętniej w ogóle nie przyjęłabym do wiadomości Pirackiego Tatunia. Jack to dla mnie ktoś, kto zjawia się znikąd i znika nigdzie. Do niego zwyczajnie nie pasuje pojęcie rodziny, wszystko jedno, w stanie suszonym czy świeżym. |
Otóż to . Zasadniczo (zaraźliwe - Eddie! uduszę! ) nie mam nic przeciw samej postaci Teague, no bo wiadomo, Keith i w ogóle. Z drugiej strony, cały ten Brethren Court mi nie bardzo leży (o tym wspominałam w "Sao Feng"), choć przecież nie oddałabym go za żadne skarby świata z trzeciej strony patrząc . Natomiast urodzinnienie Jacka - jakkolwiek niewątpliwie jakąś tam rodzinę mieć musi/musiał - zdecydowanie nie pasuje mi do obrazu jego postaci nakreślonego w POTC.
No! A Jacka to już sobie zostawiam do powolnej konsumpcji nocną porą .
C. D. N.
Ostatnio zmieniony przez Anajulia dnia Wto 16:07, 19 Lut 2008, w całości zmieniany 5 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Aletheia
Oficer
Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 4636
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: piratka
|
Wysłany: Wto 22:34, 19 Lut 2008 Temat postu: |
|
Anajulia napisał: | straszysz na wstępie, że przywalisz się do szczegółów, a tymczasem ze wszystkim się zgadzasz |
Mówiłam, że sama nie wiem gdzie mnie zaprowadzi ten post. W ogóle kombinuję tutaj jak koń pod górę, tworząc jakieś karkołomne teorie. Z jednej strony okropnie mi nie pasuje Twoje wyjaśnienie zakończenia AWE, a z drugiej nie potrafię wstawić mocniejszego i uchwycić o co mi właściwie chodzi. Jedno powiem - jesteś ode mnie zdecydowanie mocniejsza w syntetycznych interpretacjach, mnie zawsze lepiej wychodziła analiza szczegółów.
Anajulia napisał: | Beckett. Bardzo fajnie to ujęłaś, znacznie lepiej niż ja w pierwszej wersji |
A jakbyś stwierdziła, że ta historyjka jest do niczego, to byś mnie wzięła pierwszym szturmem. Nie broniłabym jej specjalnie, bo uważam ją raczej za luźną teorię. Jest może zgrabna i spójna fabularnie z PotC, doskonale też pasuje do obu postaci, ale ma zasadniczy mankament - nie zostawia miejsca na tą półoficjalna wersję studia Disneya, tą z niewolnikami i spaloną Perłą. A mnie się ta historia podoba. Co prawda za Chiny Najludowsze nie widzę Jacka na etacie Kompanii, to by musieli jakos doszlifować, ale cała reszta jest świetna, szczególnie wątek Perły - spalona, zatopiona, przechrzczona po wyciągnięciu. W tym kontekście umowa Jacka z Jonesem nabiera prawdziwie dramatycznego, diabelsko-cyrograficznego wymiaru.
Anajulia napisał: | Aletheia napisał:
Ciekawa jestem jakich argumentów użyłby Jack...
Oj, tak! Aż żal, że nie dane nam było tego zobaczyć. Aczkolwiek podejrzewam, że byłoby to coś w rodzaju mątw |
Ja tu widzę spaloną szansę na świetną scenę! Muszę zaznaczyć, że jestem strasznie przeczulona na tle nadmiaru patosu w filmach i nie tylko filmach. Zawsze muszę mieć to jakoś "przełamane", zgrabnie podane. Tutaj tego, jak na mój gust, nie było i ta scena mnie razi. Szczególnie, że w ogóle irytuje mnie ta plaga Przemów Przedbitewnych w filmach historycznych. Ja bym to widziała tak: Elizabeth Przemawia i... zero spodziewanej reakcji. Zamiast "Urraa!!! Za Rodinu!" ze strony piratów, powinno być milcząco oszołomione "Hę? Co ona gada? Tyle długich słów..." Chwila zawieszenia... i wkracza Jack, ratować nie tyle Elizabeth, co swój Plan. "Naprzód chłopy! Kompania ma na pokładach srebrne garnki i złote klamki! Ostatniemu zostaną gołe deski!".
EDIT: Zaraz... On wtedy w ogóle tam był? Karygodna skleroza...
Co do Teague'a i Bractwa - dokładnie ujęłaś moje odczucia. Świetnie zrealizowane (Richards rzeczywiście zaskakuje siłą wyrazu. Nazywać go dobrym aktorem oceniajac po jednym cameo byłoby grubą przesadą, ale został świetnie "zrobiony" i poprowadzony.) więc ubaw jest przedni, ale co z tego, skoro to zgrzyta w całym obrazie - przede wszystkim Jacka. Co o Straszliwym Tatuniu myślę, już powiedziałam, a co do tego zebrania godfatherów i królów zbrodni, to na innym forum napisałam kiedyś, że autorzy PotC przesadzili z mnożeniem postaci, bo efekt jest taki, że ginie na tym tle pierwszy plan. Cytując moją tamtą wypowiedź: "W jedynce Jack był barwnym odmieńcem w świecie przyzwoitych mieszczan i odprasowanych gwardzistów. Teraz, na spotkaniu pirackiego bractwa, jest jednym z normalniejszych."
Ostatnio zmieniony przez Aletheia dnia Wto 22:38, 19 Lut 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anajulia
Kapitan
Dołączył: 28 Gru 2005
Posty: 4438
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z Drogi Płeć: piratka
|
Wysłany: Nie 14:10, 06 Kwi 2008 Temat postu: |
|
Tadam! Mózg mi trochę odbrzytwiał i skończyłam! Aczkolwiek wątpię, że ktokolwiek - oprócz Alethei i może Eddie, jak tu wreszcie dołączy - przez to przebrnie . Szczyt epistolarnej niepoczytalności na promie Sassnitz-Trelleborg o drugiej w nocy
Aletheia napisał: | mam coraz bardziej wrażenie, że zgadzamy się coraz dokładniej, a ciągniemy to jeszcze tylko dla samej przyjemności przegryzania tematu wciąż od nowa. |
…zwłaszcza, że koncepcja "Tylu jest Jacków, ilu oglądających POTC" właściwie rozstrzyga wszelkie polemiki… ale po to tu jesteśmy, by sobie z rozkoszą poprzegryzać . Zresztą, myślę, że być może okaże się, że jeszcze bliżej naszym interpretacjom do siebie, niż nam się w tej chwili zdaje . A jak wciąż daleko, to też ciekawie, bo nie ma jak sobie poszerzyć perspektywę. No i wreszcie – to chyba dobry wątek na dyskusje w temacie "Jack-Perła". Nic zatem, tylko dyskutować .
Najpierw drobiazgi. Beckett.
Aletheia napisał: | Anajulia napisał: | Bardzo fajnie to ujęłaś, znacznie lepiej niż ja w pierwszej wersji |
A jakbyś stwierdziła, że ta historyjka jest do niczego, to byś mnie wzięła pierwszym szturmem. |
No wiesz, na pewno nietrudno szturmować wszelkie wyniki dedukcji przy tak niewielkiej ilość przesłanek (w sądzie nie miałabyś szans ), natomiast zważywszy na fakt, że my tu od dłuższego czasu usiłujemy sformułować (nie wiem, czy już widziałaś) teorię na tę nutę i zasadniczo mamy w tej kwestii zgodność, nikt tu już nie dyskutuje nad siłą przesłanek, a tylko nad logiką szczegółów we wnioskach . Co do mankamentów tej historyjki – ja nie widzę żadnych, a to dlatego, że absolutnie mnie nie interesuje półoficjalna, ani nawet oficjalna wersja Disney’a, jaka zgrabna by nie była. Gdybyśmy się nią tu zajmowali, to – jak słusznie niegdyś zauważyła Eddie:
Cytat: | miałoby to taką poważną wadę, że ucięłoby wszelkie spekulacje i domysły, a więc nie było by już sensu dyskutować. W takim przypadku pozostało by już tylko oprawić sobie w ramki ich tezy i wykładnie i modlić się do nich. |
Pomijam już zresztą utratę przyjemności płynącej z dyskusji nad znaczeniami POTC. Dla mnie film jest dziełem skończonym i nie potrzebuje protez w postaci opowieści twórców o tym, czego nie pokazali w czasie projekcji. Nie pokazali – trudno, stracili swoją szansę by się wypowiedzieć . Teraz obraz "należy" do widzów. Jedyne co mnie osobiście interesuje, to wypowiedzi scenarzystów czy aktorów (osób, które najlepiej znają filmową rzeczywistość) na temat tego, co WIDAĆ na ekranie. A wszystko, co wydarzyło się wcześniej czy później lub gdzieś między wierszami, to już moja (tj. widza) działka .
Aletheia napisał: | jestem strasznie przeczulona na tle nadmiaru patosu w filmach i nie tylko filmach. Zawsze muszę mieć to jakoś "przełamane", zgrabnie podane. Tutaj tego, jak na mój gust, nie było i ta scena mnie razi |
<kiwa> W ogóle każde "wyłożenie kawy na ławę" mnie razi, a jeśli do tego patetyczne czy łzawe, zaczynam ziewać. Mowa Elizabeth jest dla mnie zupełnie nieprzekonująca, a to z tej prostej przyczyny, że nijak nie wpisuje się w konwencję filmu, nie wspominając już o tym, że jest pozbawiona logiki.
Aletheia napisał: | Elizabeth Przemawia i... zero spodziewanej reakcji. Zamiast "Urraa!!! Za Rodinu!" ze strony piratów, powinno być milcząco oszołomione "Hę? Co ona gada? Tyle długich słów..." |
Tak właśnie powinni zachować się piraci, a zwłaszcza piraci z POTC. Po czym sytuację powinien uratować Jack . No ale Jacka tam nie było – chwilowo przebywał w celi na pokładzie Holendra . Jedyne co przekonuje mnie w tej scenie to postać Elizabeth–piratki. Po pierwsze – naprawdę nią się stała i nic jej już z dawnym życiem wyższych sfer nie wiąże, więc fakt, że wypowiada temu światu wojnę jest na swój sposób symboliczny i smakowity. Po drugie – Liz całe lata skłaniała się ku idealistycznej wizji piractwa, o jakim naczytała się w książkach, więc jej wyzwoleńczy zryw nie powinien dziwić. I wreszcie po trzecie, to nie pierwsza taka scena w wykonaniu panny Swann – w CBP, z niezłym skutkiem, pouczała załogę Perły w kwestii Kodeksu – więc można przyjąć, że w zaistniałych okolicznościach zachowałaby się tak właśnie. Ale nie bardzo wierzę w skuteczność jej przemowy w tym przypadku. Stała przed obliczem dziesiątków, jak nie setek, prostych facetów, którzy mieli w poważaniu zarówno wojnę jak i instytucję króla, czego wyraz dali podczas "obrad" Trybunału. Tak więc, ich entuzjazm wydaje mi się mocno przesadzony… a jednak lubię tę scenę . Pięknie brzmi Zimmer, stylowe bandery, imponujące okręty, niepokojąca aura, morze w tle… logika się jakoś wyłącza podczas seansu, zwłaszcza w kinie.
Aletheia napisał: | a co do tego zebrania godfatherów i królów zbrodni, to na innym forum napisałam kiedyś, że autorzy PotC przesadzili z mnożeniem postaci, bo efekt jest taki, że ginie na tym tle pierwszy plan. |
<kiwa> Dobrze powiedziane. Było to jedno z moich dominujących wrażeń po premierze. Za dużo akcji, za dużo postaci, i to jakoś tak ad hoc czy wręcz deus ex machina. W ogóle nie miałam pretensji do krytyków, którzy sformułowali sceptyczne recenzje po jednorazowym obejrzeniu AWE. Bo kto powiedział, że takie filmy trzeba obejrzeć wiele razy, by je oceniać. Tak, twórcy POTC troszkę przedobrzyli. Ale i to ma swój urok – wydobywanie pierwszego planu przy kolejnych projekcjach i analizach AWE jest niczym szlifowanie diamentu . Rzadko widuję w kinie historie równie nieewidentne co wspaniałe.
No to czas na ciężką amunicję
Aletheia napisał: | CBP - Perła, DMC - dziewczyna, AWE - życie, tak? |
Nieee, to by było za proste! Poniżej moich zdolności syntetycznego myślenia . Ogólnie rzecz biorąc – wolność. I to pojęcie po stokroć bliższe jest nawet Twojej wizji Jacka niż "męska decyzja spłaty" (od kiedy to Jack płaci swoje długi, hę? a co najmniej – od kiedy podejmuje w tej kwestii męskie decyzje…), czy "rozplątanie węzła, który się nawijał" (jaki węzeł? ). Nie sądzę, by Jack kiedykolwiek miał zamiar regulować dług wobec Jonesa – musiałby postradać rozum . To wniosek całkowicie pozbawiony logiki. Nie zamierzał tego robić uciekając przez całe DMC i desperacko poszukując sposobu, by sobie Jonesa podporządkować. Nie miał też nadziei w AWE, że jego (Jacka) śmierć załatwiła cokolwiek i cała fabuła w zasadzie zbudowana jest wokół jego dążenia do zgładzenia władcy mórz (i przejęcia schedy po nim), by nie płacić długu. Jeśli już rozpatrujemy zakończenie DMC pod kątem decyzji Jacka o pozbyciu się zobowiązań, to owszem, jestem skłonna się zgodzić, że nie chciał przez resztę życia tchórzliwie kulić się na lądzie i wolał już zginąć z podniesionym czołem. Ale ideologicznie nie ma to żadnego związku z wywiązywaniem się ze zobowiązań (zwłaszcza wobec wrogów!) czy rozplątywaniem węzłów. Wolność, godność – te pojęcia trafnie opisują Jacka, bez względu chyba nawet na to, czy to Jack "mój", "Twój", "Eddie", czy "Alexy". Ale honor, męstwo (w jakimś romantycznym rozumieniu tego terminu), fair play, porządkowanie swoich spraw? To domena "przystojnych" bohaterów . Może można pojmować postać Jacka w taki sposób, ale chyba obu nam odpowiada ta rozwichrzona, niepokorna wersja. A taki Jack nie ugnie się przed Davy Jonesem, nawet dla świętego spokoju.
Aletheia napisał: | Ironia losu - przechera Jack, Mistrz Intrygi, złapany w sieć cudzych intryg zbiegajacych się na nim. Nie byłby przecież jednak sobą, gdyby pozwolił się rzucać jak liść na wietrze - wszyscy się przeliczą, próbując posłużyć się Jackiem, chwycą tylko powietrze i zderzą sie ze sobą. Za późno, jeśli w ogóle sie połapią, że to on nimi zakręcił i rzucił przeciw sobie, a sam znowu wylądował na czterech łapach. |
Czy to nie nazbyt daleko idąca konkluzja? Oczywiście Jack wie doskonale (nie od czasów AWE zresztą), że znajduje się "w sieci intryg" i nie ma zbyt wielu przyjaciół, na co zresztą ciężko pracuje oszukując wszystkich wokół i – nierzadko – wykorzystując ich do swoich celów. Tak już jest piracki fach. Bez wątpienia także, w AWE zamierza rozprawić się z Jonesem i przy okazji z Beckettem, bo nadarza się sposobność, by upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Barbossie zapewne nie ufa, ale nie wygląda na to, by próbował się go pozbyć. Przeciwnie – lekkomyślnie (?) traci z oczu Perłę i pozwala Hectorowi nią odpłynąć. Nie wygląda też na to, by próbował za cokolwiek odgrywać się na Willu czy Elizabeth, o reszcie nie wspominając. Przeciwnie – deklaruje, że najchętniej udałby się "w przeciwnym kierunku" i tylko refleksja, że świat skurczył się już tak mocno, że tym razem nie zdoła uciec, skłania go do podjęcia walki z Jonesem, choć nie ma jeszcze pomysłu (podsunie mu go Beckett ), jak się za to zabrać. Nic jednak nie wskazuje na to, by Jack próbował wyplątywać się z jakichś "sieci", kogokolwiek "rzucać przeciw sobie", po "kolei rozwiązywać stare węzły i rachunki". "Chce tylko żyć i mieć spokój", jakkolwiek to rzeczywiście osobliwie w przypadku Jacka brzmi. Ale mówiąc "mieć spokój" nie mam na myśli "ciepłych kapci i emerytury na plaży, z widokiem na zachody słońca" tylko spokój ducha oczywiście. Sytuację, w której żaden zewnętrzny ani wewnętrzny imperatyw nie będzie go zmuszał do tego, by kogoś ścigać, przed kimś uciekać, na kimś się mścić, osiągać wyżyny, których nikt jeszcze nie osiągnął, itd. Co oczywiście nie oznacza spokojnego, nudnego żywota, ani tym bardziej – co dość niekonsekwentnie, wobec powyższego, sugerujesz – "Tortugi, rumu i dziewczynek". To też, czemu nie. Niemniej, Jack z AWE nie musi już prześcigać całego świata. Oczywiście, że będzie wplątywał się w kolejne niestworzone historie – bezczynność nie leży w jego naturze. Ale jego cel to już nie znikający punkcik na horyzoncie. To droga w stronę horyzontu, o której tak pięknie mówił w CBP, ale już w DMC najwyraźniej przestała mu wystarczać. A w AWE wystarcza mu ten rum i kawałek żagla, by czuł się w pełni szczęśliwy. I to jest spokój, o którym piszę. Spokój, który na razie ciężko mi pojąć, bo mam jeszcze tyle Czarnych Pereł do zdobycia. Ale ocieram się już niekiedy o ten stan, w którym nie trzeba absolutnie niczego, by czuć się spełnionym.
Powyższa koncepcja stanowi mocną, moim zdaniem, alternatywę dla Twoich "dwóch możliwych wyjść".
Aletheia napisał: | Pierwsze, załóżmy, że naprawdę mu zależy na nieśmiertelności (…) Gdyby PotC IV utrzymać w spójności z I-III - fabularnej i, co ważne, znaczeniowej, filozoficznej, to Jack może znalazłby źródło, skapałby się rzetelnie, zabrał beczkę na zapas i... kiedy zacząłby szukać Źródła Śmierci? Po stuleciu? Dwóch? W PotC są dwa przypadki nieśmiertelności - załoga Perły i Davy Jones. Jakoś nikt nie był zachwycony... (…)"Nie sztuka żyć wiecznie, sztuka wytrzymać ze sobą" (...) Jack żyjący w umierającym wokół niego, jego świecie? Disney nigdy nie sięgnął jeszcze chyba takiego dna goryczy. Może jednak Jack o tym wie? |
Z całą pewnością wie, a jak nie wie, to szybko się o tym przekona, zwłaszcza, że na miejsce Becketta przyjdą jemu podobni. Eksperyment z Jackiem w obliczu drugiej wojny światowej czy ery internetu byłby zapewne interesujący (lubię gorzkie filmy ), ale byłaby to już wielka niespójność fabularna (i w ogóle – żadnych dalszych części! …dopóki nie pojawią się wzmianki o "czwórce" ). Przede wszystkim jednak – słusznie, "nie sztuka żyć wiecznie" i chyba nie ma nic bardziej smutnego niż wizja nieśmiertelności. Ale sądzę, że nie należy jej – w przypadku Jacka – pojmować aż tak literalnie. Oczywiście dąży do niej i jestem przekonana, że jego zamiar przejęcia schedy po Jonesie był szczery do samego końca, ale przecież – jak zaznaczyłam w swoim tekście – nie chodziło mu o to, by być "Wielkim Nieśmiertelnym Jackiem Sparrowem" tylko o to, by byle Beckett nie odebrał mu tego, co w tej chwili jest dla niego najbardziej cenne, czyli – zgodnie z założeniami mojej koncepcji – życia i wolności. Finałową scenę, z której dowiadujemy się, że Jack wyrusza po aqua de vide, można potraktować dwojako. Jeśli uznamy, że to zgrabny wybieg twórców POTC, który ma pozostawić im furtkę do kontynuacji serii, to w istocie mamy zapowiedź nowej przygody Jacka Sparrowa, która nawet jeśli nie skończy się u Źródła Młodości, niewątpliwie rozpocznie się intencją jego odszukania. Trzymając się jednak nadziei, że kolejnej części nie będzie, należy rozpatrywać to ujęcie bardziej symbolicznie. Widz dostaje pewien sygnał i jego znaczenie można odczytać tylko w kontekście historii, która się właśnie zakończyła, a nie tej, która dopiero może nastąpić (skoro zakładamy, że nie nastąpi ). Jeśli potraktujemy AWE jako dzieło zamknięte, mamy wyłącznie komunikat, że Jack ma nowy cel. Że bardzo chce żyć, a choćby i wiecznie. I ja stawiam na tę afirmację życia – bo nie tylko pasuje logicznie do całości, ale i jest to najpiękniejsze z możliwych rozwiązań, choć jego piękno na pewno nie jest efektowne ani ewidentne. Ale o tym później.
Nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiałam, co jest "drugim możliwym wyjściem" – Jack Mityczny? Interesująca, niezwykle poetycka koncepcja, ale sądzę, że to gruba nadinterpretacja, na którą owszem, można sobie pozwolić na własny użytek, jeśli ktoś takiego właśnie Jacka potrzebuje (w takim ujęciu to nawet jestem skłonna przyznać Eddie, że Jack w ogóle – w obrębie świata POTC – nie istniał ), ale przecież nie dociekamy tu, co byśmy chcieli w POTC widzieć, tylko co nam pokazano. A baśń pokazano nam bez wątpienia, bo pomijając już fakt, że to produkcja sygnowana przez Disney’a, baśń to – jak powiada słownik – "bajka, opowiadanie o treści fantastycznej, zmyślonej lub osnutej na podaniach, legendach". A przy tym – o ile mnie pamięć nie zawodzi – posługujące się takimi środkami wyrazu jak metafora na przykład. I POTC, bez naciągania, mieści się w ramach tej definicji. Mit natomiast to "fantastyczna historia, opowieść o bogach, demonach, legendarnych bohaterach oraz o nadnaturalnych wydarzeniach z udziałem tych postaci; stanowi próbę wyjaśnienia odwiecznych zagadnień bytu, świata i człowieka, życia i śmierci, dobra i zła"... Można się upierać, że POTC jest taką właśnie historią, ale, ych, chyba jednak Elliott i Rossio nie chcieli pójść aż tak daleko.
No to pochylmy się nad alternatywą, czyli moją "życiową" koncepcją. Najpierw kwestia piosenki. Kontrowersyjna, nie przeczę, bo nawet na DVD (co o niczym nie świadczy ) nie ma tego w napisach. Ale to nie ja wymyśliłam! Spostrzeżenie "przyniosła" na Perłę Giselle i wrażenie było na tyle piorunujące, że nie potrafię się z niego otrząsnąć, choć próbowałam wielokrotnie. Depp mamrocze – jak zwykle w tej roli – pod nosem, więc pewnie on jeden tylko mógłby potwierdzić, co tam sobie mamrotał (to byłoby drugie pytanie, po "aniołach" z "Libertyna", jakie bym mu chętnie zadała ). Może zatem to tylko iluzja, ale bardzo skuteczna i – znów – na wskroś sensowna. Otóż, nie "nie potrzebuję Perły", bo "I don’t need the Pearl" nijak nie brzmi jak "a pirate’s life for me" Za to "the Pearl is not for me" – łudząco podobnie .
Aletheia napisał: | Życie samo jest celem? Ładne jako sentencja, ale co on zrobi z tym życiem? Równie dobrze mógł zostać w Tortudze, po co w ogóle wypływał, skoro już ani horyzont mu do szczęścia niepotrzebny? |
Na pierwszy rzut oka logiczne, ale tu się właśnie zaczynają schody, jak chodzi o perspektywy, z jakich spogląda się na POTC. Wiem, że ta moja jest dość "górnolotna", przerasta nawet nieco moje własne doświadczenia. Ale wpisuje się w zakres mojej długoletniej filozoficznej pasji i szereg bardzo podobnych odpowiedzi na pytanie o sens istnienia. Myślę, że Elliott i Rossio zdolni są do nakreślenia takiej fabuły, tym bardziej, że podobne idee znajdujemy nie tylko w ezoterycznych lekturach akademickich, lecz także w tak popularnych pozycjach, jak choćby coelhowski "Alchemik".
Otóż, mamy tu problem z terminem "życie", który w jednym znaczeniu oznacza witalność, aktywność, wszystkie funkcje organizmu, intelektu, etc., a w drugim ma wymiar etyczny i stanowi pewną wartość. Używając w przypadku Jacka z AWE słowa "życie" w pierwszym znaczeniu – jak to czynisz – rzeczywiście dochodzimy do nieco absurdalnych wniosków. Jack powrócił z Luku i skoro sama egzystencja w krainie żywych ma mu wystarczyć do szczęścia, to rzeczywiście jesteśmy o krok od ponurej konkluzji, że nowym sensem istnienia jest dla niego wegetacja "na plaży, z widokiem na zachody słońca". Ale witalność na miarę osobowości Jacka to przecież coś zupełnie innego. To podróż, przygoda, niezależność, morze… wszyscy wiedzą. Nigdy nie twierdziłam, że bez tych konkretnie atrybutów Jack będzie w pełni szczęśliwy, ani tym bardziej – że będzie sobą. Twierdzę, że Jack odkrył życie na nowo jako wartość absolutną. Oczywiście, że zawsze życie kochał. Większość ludzi kocha życie, a co najmniej bardzo pragnie żyć. Mało kto jednak czerpie radość i siłę z samego faktu, że żyje. Opatrujemy szczęście trybem warunkowym – "będę szczęśliwy, jeśli…". Skończę wymarzone studia, znajdę wreszcie ciekawą pracę, spotkam miłość swego życia, będę miał dość pieniędzy na dalekie podróże, na świecie zapanuje pokój i dobrobyt… Ilu z nas mówi "jestem szczęśliwy", i to nie tylko w tych rzadkich chwilach, gdy właśnie osiągnęliśmy jakiś sukces czy spełniliśmy swe marzenie? Ilu nie warunkuje szczęścia swoimi ambicjami, marzeniami, czy choćby brakiem cierpienia? A wolność? Kto czuje się wolny niezależnie od okoliczności?
Jack miał z tym niejaki problem. Na pewno nie brakowało mu w życiu fantazji czy pogody ducha. A jednak poznajemy go ogarniętego bez reszty idee fixe. Od dziesięciu lat ściga swój okręt. A co najmniej wypatruje okazji by go przejąć. Zamiast piracić uczciwie jak wszyscy w jego fachu, nie używa broni nawet gdy potrzebuje, bo poprzysiągł sobie ustrzelić z niej swego zdradzieckiego ex pierwszego oficera. Kompas pokazuje mu kurs na Isla de Muerta (a konkretnie – na Czarną Perłę), a to znak, że niczego innego nie pragnie równie mocno. O Perle mówi i myśli notorycznie (patrz – rozmowa z Murtoggiem i Mullroy’em, gdzie wprawdzie wzmianka o okręcie przyniosła pożądany efekt, ale tego Jack nie mógł przewidzieć; po prostu znów miał sposobność pogadać z kimś o Perle ). I dobrze, bo warto mieć pasję. Warto mieć marzenia, które nadają kierunek dążeniom, wypełniają życie sensem. Piękny jest w Jacku ów szaleńczy zapał, determinacja, wiara w to, co z pozoru niewykonalne. Każdy kto zwątpił w sens sięgania po własne marzenia powinien zobaczyć CBP i zarazić się pasją w oczach Sparrowa. CBP to dla mnie uniwersalna opowieść o marzeniach właśnie. O potrzebie ich posiadania i o tym, że jeśli się czegoś bardzo pragnie, to wszystko jest możliwe. I gdyby twórcy POTC nie pokusili się o rozszerzenie jego uniwersum, byłabym w pełni usatysfakcjonowana przesłaniem tej historii – historii o tym, co przydarzyło się pewnemu człowiekowi, który marzył. Zwłaszcza, że finał zwala z nóg. Jack zdobył swoją Perłę nie po to, by mieć najszybszy okręt na Karaibach, ani nie po to nawet, by zemścić się na Barbossie i by "jego było na wierzchu". Jack tak naprawdę ścigał swoją wolność, pojętą jako droga w stronę horyzontu. Podróż bez wyraźnego celu, dla podróży samej. Kropka. Czego piękniejszego można chcieć?
Ale twórcy POTC nie postawili kropki. Tak to zresztą w życiu bywa. Toczy się dalej. Czas zobaczyć, co się dzieje z facetem, który spełnił swoje marzenie. Czy naprawdę jest wolny? Okazuje się, że nie. Nie tylko wydaje się wypalony, jak to zwykle bywa po wykonanym wysiłku, ale i …po prostu brak mu celu. Brak mu pragnienia równie wielkiego jak marzenie o Perle, pragnienia, które nadałoby jego życiu jakiś kierunek, dodało mu przysłowiowych "skrzydeł" i wiary w siebie. Okazuje się, że wolności, której tak pożądał, nie odnalazł na pokładzie Czarnej Perły. Okręt zapewne wciąż jest Jackowi drogi, a co najmniej potrzebny. Ale nie spełnia już tej funkcji, co wówczas, gdy Sparrow go nie miał, Teraz, leżąc na burcie na wyspie kanibali, Perła wydaje się raczej symbolem goryczy rozczarowań aniżeli wolności. A Jack nie jest już tym samym marzycielem, co z błyskiem w oku porywa się z motyką na słońce.
Z perspektywy całości trylogii może łatwo o tym zapomnieć, ale pragnę zauważyć, że po premierze DMC wielu, ale to bardzo wielu wielbicieli CBP miało do twórców POTC pretensję. "Jak można było zrobić z Jacka takiego palanta?" padały głosy, "gdzie ten super gość z CBP?". I właśnie na tym gruncie narodziła się moja ewolucyjna koncepcja. Pomysł, że Jack nie doznał nagłego zaćmienia umysłu, nie zapomniał kim jest i ile znaczy dla niego Perła, by przypomnieć sobie o tym w finale odcinka, tylko po prostu zmienił się. Bardzo nietypowy zabieg jak na kasową serię, zwłaszcza wypuszczoną przez Disney’a, ale tkwi w tym znacznie więcej logiki i sensu niż w każdym innym wytłumaczeniu kiepskiej kondycji Sparrowa. W "moim" ujęciu jest wciąż tym samym wspaniałym facetem, tyle że bogatszym o nowe doświadczenia i skonfrontowanym z nieznanymi mu dotąd okolicznościami. Skąd pewność, że nie może być już taki sam? Chyba z życia po prostu. Trochę dłuższego niż większości tu zgromadzonych i może dlatego nigdy nie miałam problemu z zaakceptowaniem Jacka z DMC. Przeciwnie – stał mi się jeszcze bliższy niż po pierwszym odcinku…
Skoro Jack się zmienił, skoro do szczęścia nie wystarcza mu już to, co posiada, to naturalnym wydaje mi się wniosek, że potrzeba mu jakiejś nowej jakości, nowych powołań, które nadadzą sens jego istnieniu. Ale nikt oczywiście, nawet pod wpływem jaspersowskich "sytuacji granicznych", nie przestaje być sobą, nie traci tego, co w nim istotowe (trzymajcie mnie! wpadam w filozoficzny bełkot ). Nawet jeśli coś takiego jak tożsamość, jak chciał Beckett (Samuel! ), nie istnieje, to z całą pewnością istnieje osobowość, "ja", które trudno zdefiniować, ale można opisać. I to, co – moim nieodosobnionym zdaniem – opisuje osobowość Jacka, ową stałość w nim, która nie potrzebuje aż teorii o mityczności tej postaci, to umiłowanie wolności czy bezkompromisowość (bynajmniej nie w pejoratywnym znaczeniu tego słowa). I dla tego właśnie, co w nim stałe, Jack potrzebuje nowej przestrzeni. A nowej oznacza zwykle – w przypadku ewolucji – szerszej. Brzmi to wszystko strasznie górnolotnie znów, więc uproszczę na konkretach. Jack wie już, że własny okręt, nawet ten szczególny, ukochany, to za mało, by czuć się naprawdę wolnym, to nie dość, by sprawiały mu radość wymarzone niegdyś wędrówki w stronę horyzontu. W przeciwnym razie, ani widmo spłaty długu wobec Jonesa, ani niechciany sentyment do Elizabeth, nie poczyniłby takich spustoszeń w jego psychice. Rachunki wobec Jonesa Jacka z CBP skłoniłby do twórczego rozwiązania sprawy, dodały tego zapału i finezji, z jakimi uporał się z Barbossą. Jack z CBP interesującą go "spódniczkę" próbowałby omamić swoim nieodpartym urokiem, "zaliczyć" po spojeniu delikwentki rumem jeśli oporna, albo z wdziękiem rzekłby "nie byliśmy sobie pisani" gdyby panna dała mu kosza. W jego hierarchii wartości płeć piękna była tylko miłym dodatkiem do życia. Skoro Jack z DMC przed Jonesem ucieka, a kompas – nie mówiąc już o innych znakach na ziemi i na niebie – wskazuje Elizabeth, to nie ma już Jacka z CBP. Jest Jack, który tego, co nie jest w nim istotowe (sorry ), musi odszukać na nowo. Musi odnaleźć nowy wymiar dla swojej wolności.
Dużo wielkich słów, niezbyt może adekwatnych w dyskusji nad przygodówką Disney’a. Ale padały tu większe i wszyscy wiedzą dlaczego, więc mniejsza o to . W finale DMC Jack ewidentnie odnajduje tę nową przestrzeń dla siebie i można snuć różne teorie, co skłoniło go do powrotu na Perłę, ale ta o nagłym olśnieniu, że przecież jest Jackiem Sparrow, dla którego wolność to ukochany okręt, nie przekonuje mnie zupełnie. Tym bardziej, że nijak nie wyjaśnia wcześniejszych problemów Jacka z kompasem. Najbardziej lubię koncepcję z Elizabeth z tej prostej przyczyny, że – znów – pokrywa się z życiowym doświadczeniem. W każdym egocentrycznym dążeniu – jakim dla Jacka była Perła, a dla setek Kowalskich czy Nowaków są (na przykład) zawodowe kariery – ewolucyjny przełom stanowi zwykle potrzeba podzielenia się swoim "bogactwem". Niekoniecznie z partnerem. Z drugim człowiekiem po prostu, który będzie potrafił docenić to co mamy, spojrzeć na nasz świat naszymi oczami. Myślę, że w życiu Jacka następuje taki właśnie przełom, upada mit o wolności absolutnej, bez ograniczeń i konsekwencji. W całym POTC-owym uniwersum zaś, Elizabeth jest jedyną osobą, a na pewno jedyną kobietą, zdolną docenić "bogactwo" Sparrowa. Oczywiście Jack nie kieruje się w działaniu tego rodzaju analizą sytuacji . Liz go intryguje, mąci umysł, co jest mu wybitnie nie na rękę choćby z tej przyczyny, że on sam zapewne przywiązany jest jeszcze do swego wizerunku z CBP. W finale DMC po prostu akceptuje jasną już intuicję, że Elizabeth – przy nim, czy daleko od niego – może na nowo nadać sens jego życiu. Nikt zapewne nie potrafi nazywać tego uczucia w momencie, gdy ono się pojawia, jednak każdy chyba z tu obecnych zaznał go choć raz. Nie trzeba więc tłumaczyć, dlaczego Jack – mimo braku wglądu w sytuację na poziomie, jaki przedstawiłam powyżej – umierał szczęśliwy z powodu Liz, a nawet z jej pomocą .
Dygresyjnie – choć w związku z tematem – dodam jeszcze, że zgoda, sytuacja z zakończeniem DMC nie jest aż tak prosta. Liz jest, moim zdaniem, katalizatorem przemiany w Jacku (to chyba też wszyscy znają z doświadczenia ), ale przemiana wyraża się nie tym, że nasz kapitan nagle zapragnął ułożyć sobie życie z damą swego serca, ale w tym, że życie znów nabrało sensu. Nie ma w zasadzie najmniejszych szans na bliższy związek z Elizabeth (bo jak to?! – on pirat, ona gubernatorówna, w dodatku szczęśliwie zaręczona z porządnym chłopakiem, a zresztą, jaki związek, przecież on zaraz zginie i wątpię by się łudził, że uniknie spotkania z Krakenem), ale już samo uczucie, które w sobie zaakceptował, sprawiło, że ma odwagę spojrzeć życiu prosto w twarz, a choćby i zginąć – ale z podniesioną przyłbicą.
No ale powróćmy do koncepcji ewolucyjnej. W DMC zatem celem była nie tyle "dziewczyna" – jak zinterpretowałaś moje analizy – co znów wolność i piękne, godne życie. Tyle, że Jack już nie jest tym samym facetem do w CBP. Nie może być (mimo, że to, co istotowe, pozostało niezmienne ), bo w przeciwnym razie nie przestało by mu wystarczać to, co w CBP zdobył. Ale przestało, a w DMC wzbogacił się ostatecznie o nową jakość. Jack zawsze był dobrym człowiekiem, nie pozbawionym altruistycznych odruchów. Ale to nie to samo, co przełamać swój egoizm na tyle, by drugi człowiek stał się wartością, dla której warto zmieniać swoje plany, czy wręcz ryzykować życie. Dzięki Elizabeth, dzięki temu, że zaistniała w życiu Jacka tak intensywnie, wykonał on milowy krok na drodze swego dojrzewania. Dojrzewania do prawdziwej wolności. I nie chodzi tu o to, że zyskał miłość. Chodzi o wszystko, co dla niej poświęcił. O wszystkie – że tak powiem w bardzo dużym uproszczeniu – materialne sprawy, które okazały się nie aż tak znów ważne w obliczu uczucia. Uczucia, z którego – o! ironio i o! jakie to piękne! – miał tak niewiele pożytku. Nic ponadto, że ją (Liz) jeszcze raz zobaczył i uratował jej życie. I pewnie nawet nie chciał więcej. Ważna była siła, jaką dało mu to doświadczenie. I odkrycie jak małe – w obliczu tego dominującego pragnienia – jest wszystko, o co do tej pory zabiegał… Chodzę dookoła, bo mi życie miłe
I tu – jak dla mnie – mogłaby się skończyć historia Jacka Sparrow. W tym mniej więcej miejscu kończy się moja własna historia. Dlatego trzeciej części POTC z początku nie zrozumiałam, a jak już mi wytłumaczono – nie potrafiłam zaakceptować. Miłość bez roszczeń, a choćby i niespełniona, jest (była?...) dla mnie krańcowo "życiodajnym" doświadczeniem. Rodion Romanycz przeżywający jedenaście lat katorgi z lżejszym sercem niż dwa razy tyle na wolności, bo kocha – oto ja. A w każdym razie – ja przed premierą AWE. Mimo lektury dziesiątków koncepcji, zarówno największych umysłów minionych epok, jak i natchnionych autorów współczesnych czytadeł, nie przyswoiłam tego, o czym napisali. Tego, że jest coś dalej. Podobnie jak wielu z obecnych tutaj nie mogło i nie chciało przyswoić, że Jack ma jeszcze coś ważnego do zdobycia po tym, jak odzyskał Perłę. I dlatego właśnie uważam, że do sequeli POTC trzeba "dojrzeć", odstawić je sobie na półkę i powracać do nich co jakiś czas, jeśli mają odsłonić całą swoją mądrość, a nie tą tylko którą potrafimy zaakceptować w ramach swojego doświadczenia. Ja jeszcze nie do końca zaakceptowałam AWE. Jeszcze wiele razy muszę wysłuchać tej lekcji zanim znajdę dla niej zastosowanie w swoim życiu. Ale myślę, że już wiem, czego ona dotyczy…
Jack wychodząc w DMC naprzeciw swojemu pragnieniu (odwołuję się tu do terminologii wokółkompasowej ) staje się bogatszy o ów nowy wymiar dla swojej wolności, ale – na ironię – natychmiast musi zweryfikować swój wybór. Wychodzi bowiem na to, że nie ginie (na co pewnie był gotów) dla/z powodu Elizabeth, ale – co tu dużo mówić – przez nią. I o ile nie wygląda, by go to szczególnie ubodło w chwili śmierci (przeciwnie, raczej zdaje się myśleć "kurczę, wrobiła mnie ta mała, ale przecież zachowała się jak piratka, tak jak ja zachowałbym się na jej miejscu, a to właśnie mnie w niej urzekło"), to już w Luku miał dużo czasu na myślenie. I pewnie, cierpiąc katusze, wściekał się nie raz, że kobieta, która przez chwilę wydała mu się ważniejsza niż wszystko, tak go urządziła. Tak więc, Jack, który powraca do świata żywych, wciąż ma wprawdzie słabość do "uroczej morderczyni", ale już nowe priorytety. Przeszedł przez piekło – dosłownie i w przenośni. Osoba, dla której wykroczył poza egocentryczne ramy swego świata, zawiodła go (nawet jeśli postąpiła jak na pirata przystało ) w kluczowym momencie. Sprawy, które były dla Jacka najważniejsze zanim zaczęła mu mącić myśli Elizabeth (nie czepiając się Perły jako takiej – po prostu bycie wielkim Kapitanem Jackiem Sparrowem, który na czele swej załogi, na wspaniałym okręcie, z pieśnią na ustach podbija morza i oceany), zdewaluowały się nieco (jeśli wierzyć wskazaniom tego szatańskiego pudełka ) już w DMC. Nic tylko strzelić sobie w łeb, ale Jack nie wygląda na takiego, co by sobie chciał strzelać. Wprost przeciwnie. Z tym samym błyskiem w oku, z którym wyruszył w CBP w pogoń za Perłą, teraz walczy o swoje życie. Gdyby POTC nie było utrzymane w baśniowej konwencji, nie mielibyśmy powrotu z krainy umarłych do świata żywych, nie byłoby motywu nieśmiertelności, o którą warto zabiegać, by nigdy nie wrócić do upiornego Luku. Cała ta historia rozegrała się, moim zdaniem, w przestrzeni metafor. Ale gdyby ów język przenośni i symboli przełożyć na potoczne doświadczenie każdego człowieka, to piekło Jacka mogłoby być wojną, więzieniem czy śmiertelną chorobą, a nieśmiertelność życiem po prostu, które się chce zachować za wszelką cenę po tym, jak się je nieomal straciło. I tak, Jack w AWE (ktoś zaprzeczy?) toczy walkę o życie. Już nie o przetrwanie jak w DMC – ale o życie jako wartość pozytywną, najcenniejszą rzecz, jaką posiada. Co prawda w kluczowym momencie oddaje wywalczoną nieśmiertelność Willowi (i Elizabeth …ja tam nawet jestem skłonna się upierać, że Elizabeth i Willowi ), ale przecież to nie wieczność jest walorem, o który zabiegał, tylko życie samo. A on żyje. Pokonuje największe z zagrożeń i żyje. O wieczność może jeszcze powalczy, kto wie (aqua de vide), a może o coś innego? Okaże się. Życie jeszcze przed nim długie, a on już odnalazł na nowo jego sens i nieśmiertelność nie jest mu niezbędna do szczęścia. Na dobrą sprawę, już nic nie jest mu niezbędne i tu dochodzimy do sedna mojej ewolucyjnej teorii.
Jacka czeka jeszcze niejedna przygoda – taki już z niego niespokojny duch. Możliwe nawet, że czeka go jeszcze niejedno olśnienie, niejedna zmiana priorytetów. Łudzę się nawet, że Elliott i Rossio są tak oświeceni, by nam taką przemianę pokazać . A jeśli nie, to jak się już dowiem na starość, co było dalej, napiszę o tym książkę . Tymczasem jednak Jack pokonał bardzo długą i krętą drogę… do punktu wyjścia. Znów, tak jak na początku CBP, widzimy go w marnej łódce, wyruszającego w swą kolejną podróż. Powiadasz, Aletheia, że świat zatoczył koło i mityczna historia zaczyna się od początku. Przyjrzyjmy się zatem Jackowi z CBP. Czego pragnie najmocniej? Za czym goni. Ano za swoim okrętem. Tak po prostu, bo Kapitan powinien mieć załogę i statek? Ależ nie. Mógłby mieć każdy jeden. Nie jest na tyle próżny, by musiał za wszelką cenę mieć najszybszy, najlepszy okręt na Karaibach. Nie jest też mściwym typem, co czekałby dziesięć lat na to tylko, by ukarać Barbossę i nielojalną załogę. Jack chce odzyskać Czarną Perłę, bo to po prostu jego ukochany okręt. Symbol wolności. I Jack poczuje się szczęśliwszy i naprawdę wolny jeśli będzie go miał. A teraz spójrzmy na Jacka z AWE. Czego pragnie najmocniej? Za czym goni?... Na pewno nie za Perłą. Najprawdopodobniej nawet deklaruje "Perła nie jest dla mnie". Cokolwiek zresztą tam sobie mamrocze, nie wyrusza w pościg za Barbossą. Nie wydaje się nawet specjalnie zmartwiony tym, że Perła odpłynęła. Przeciwnie, wydaje się szczęśliwy. A kompas wskazuje drobiazg, butelkę rumu. I kierunek nowej podróży. Niewiele wiemy o tym, co jest jej celem i co tym razem chodzi cwanemu Jackowi po głowie. Ale na pewno życie (aqua de vide). Czy to jest ten sam Jack co w CBP? Nie zmieniły się dekoracje – samotny żeglarz z błyskiem w oku u progu kolejnej wyprawy. Sparrow ma dokładnie tyle, ile miał zawsze. Ale tym razem dokładnie tyle, ile mu wystarczy do szczęścia. A zatem, coś zmieniło się w nim. W AWE nie goni za wolnością. On ją już ma.
"Przecież zawsze ją miał!", mówisz. No miał. Ale – jak to w życiu bywa – docenił ją naprawdę gdy ją stracił. Co więcej – gdy wszystko, co było wysoko w jego hierarchii wartości, straciło swe znaczenie rzeczy niezbędnych do szczęścia, walor pragnień, które nadają sens istnieniu. Oczywiście nie wyobrażamy sobie Jacka bez nowych celów. Ale co innego mieć cele, a co innego uzależniać takie wartości, jak wolność czy radość życia od tego, czy się je osiągnie. Jack z AWE jest wolny i spełniony na początku nowej drogi. I musiał zdobyć Perłę, przeżyć gorycz rozczarowania, zakochać się w Elizabeth, stracić przez nią życie, przejść przez piekło w Luku i zmierzyć się z tym, czego się bał najmocniej, by odnaleźć swój skarb dokładnie w tym miejscu, z którego wyruszył w drogę przez trylogię POTC. W przeciwnym razie nigdy by go nie dostrzegł. I cóż, być może jeszcze przyjdzie mu gonić za niejednym celem, może skrzyżują się jeszcze drogi jego i Elizabeth czy Barbossy, może znów stanie za sterem Perły. Ale żadna z tych rzeczy nie jest mu już niezbędna do szczęścia. I właśnie na tym polega prawdziwa wolność. Jack nareszcie ją odnalazł.
Nie takiego Jacka potrzebowałam. Nie tego chciałam się od niego nauczyć czekając niecierpliwie na AWE. Chciałam zobaczyć, w jaki sposób zdobędzie/odzyska wszystko, co jest dla niego cenne – życie, Elizabeth, wolność od Jonesa i Becketta, podróże w stronę horyzontu za sterem Perły. A Jack, na pohybel moim naiwnym, dogorywającym od jakiegoś czasu złudzeniom, że w życiu można mieć wszystko, czego się pragnie, z połowy zrezygnował. I dopiero wtedy poczuł się naprawdę szczęśliwy… Czasem warto zaakceptować coś zupełnie innego, niż to, co się chciało dostać. 28 maja a.d. 2007 (po drugim obejrzeniu AWE) zostawiłam za sobą to, czego zmienić nie jestem w stanie, i wsiadłam ze swoim kompasem do szalupy. Bywa, że jestem smutna czy zła. Ale nie ma dnia, bym nie czuła się szczęśliwa. Żyję.
Ostatnio zmieniony przez Anajulia dnia Nie 14:25, 06 Kwi 2008, w całości zmieniany 2 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Aletheia
Oficer
Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 4636
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: piratka
|
Wysłany: Pon 23:10, 14 Kwi 2008 Temat postu: |
|
Piękny ten ostatni akapit ( i nie tylko ten) ale jednak nie mogę tak do końca przyznać, że reszta jest milczeniem i zostawić tego bez odpowiedzi.
Na początek jedno zastrzeżenie - tak, masz rację, uznałam że nasze interpretacje są sobie bliskie. Różnią się najwyżej szczegółami i może rozłożeniem akcentów. Dobra, ad rem, po kolei (na ile się uda...).
Beckett.
Anajulia napisał: | na pewno nietrudno szturmować wszelkie wyniki dedukcji przy tak niewielkiej ilość przesłanek (w sądzie nie miałabyś szans ) |
Właściwie to w ogóle nie przyszło mi na myśl zaszczycać moich wymysłów szlachetnym mianem dedukcji. To była raczej radosna, słabo podbudowana przesłankami, twórczość. Prędzej zarys fanfika niż wnioski płynące z rzeczywistej fabuły. A co do...
Anajulia napisał: | absolutnie mnie nie interesuje półoficjalna, ani nawet oficjalna wersja Disney’a, jaka zgrabna by nie była |
Bynajmniej nie chodziło mi o to, że firmowo/studyjne plotki (bo nawet nie oficjalne materiały) mają być dla nas jakąś świętą PotCową ewangelią, jeszcze czego. Też uważam, że scenarzyści mieli swoja szansę i co z niej wykorzystali, to ich. A co zostawili niedopowiedziane, to nasze. Marny to twórca, co nie potrafi zawrzeć co miał do powiedzenia w samym dziele, tylko puściwszy je w świat biegnie za nim i krzyczy wyjaśnienia "co artysta miał na myśli". A jakkolwiek komentarze twórców są zawsze ciekawe, to jednak PotC ich aż tak bardzo nie potrzebuje. Zresztą gdzieś tu już pisałam, że jeśli już wprowadzać nowe wątki i postacie, to najlepiej właśnie tak jak w przypadku Becketta - jedna wielka enigma, z bardzo szerokim polem na domysły. Przy Podróży Filozoficznej wspominałam, że podoba mi się w PotC właśnie ta głębokość zakreślania świata, bogata kreacja za pomocą niedopowiedzeń. Jeśli piszę, że moja wersja kłóci się z Disneyowską plotką, to nie mam na myśli że ta plotka jest jakoś ważniejsza, stoi wyżej bo pochodzi "stamtąd", tylko idzie mi o to, że ja akurat tą plotkę kupiłam, spodobała mi się (choć jak pisałam, nie w całości), więc wjeżdżając z własną wersją, kombinuję jak tu nie obalić tamtej, tylko raczej połączyć obie. Wybierając te elementy, które mi się w tamtej podobały.
Konkretnie (uwaga, dedukcja znowu idzie się bujać, włączam kreację ) przyjęłabym zatarg z Beckettem na tle (pod pretekstem?) niewolników i spaloną Perłę (naprawdę tak wygląda). Odrzuciłabym za to Jacka na etacie Kompanii. Od siebie dołożyłabym niearystokratyczne pochodzenie Becketta i jego drogę na "szczyty". W sumie złożyłabym coś takiego: Beckett, jak pisałam, zna Jacka, ma do niego jakąś urazę/zazdrości mu czegoś i wplątuje go w intrygę. Może jednak nie zdobywa stanowiska dzięki temu, tylko wcześniej (choć uraza najprawdopodobniej byłaby jeszcze wcześniejsza), na tyle wysokie, żeby mając Jacka w areszcie postawić mu ultimatum - wolność za pracę dla Kompanii, przy transportach niewolników. Wszystko co o Jacku wiemy, pozwala mieć raczej pewność, że by odmówił. Choć też, znając go, nie odmawiałby wprost, tylko podpisałby wszelkie zobowiązania byle zwiać i próbowałby się z nich wykręcić później. No ale można przyjąć poprawkę, że to "wcześniejszy" Jack, który uczciwie grał nawet z Barbossą. Dziwne raczej, że taka odmowa nie zaprowadziła(by) go na szubienicę od razu, a wyszedł(by) z tego tylko z piętnem. I tu widziałabym połączenie ze sprawą Perły, znając z kolei Becketta - jej spalenie i zatopienie byłoby tym "czymś więcej". Uważam za całkiem prawdopodobne, ze Beckett wybrałby takie rozwiązanie - zostawić Jacka przy życiu, niszcząc jednocześnie tego życia sens, to na czym mu zależy najbardziej. Bardziej od życia, na co wskazuje z kolei umowa z Davym Jonesem, który miał właśnie tą diabelską moc "ożywienia" martwego statku i równie diabelskiej zażądał zapłaty - cyrografu na duszę. Przy okazji nasuwa się jedno spostrzeżenie - Jack i Beckett są do siebie bardzo podobni. Najgłębszym rdzeniem osobowości obu jest ta sama uparta determinacja, niezłomność w dążeniu do celu. Stawiamy przy nich jednak przeciwne znaki, bo Jack, mimo że pirat, nie buduje swojego szczęścia na cudzej krzywdzie, tak jak właśnie czyni ustrojony w piórka przedstawiciela prawa Beckett. Jakby to ująć... mają przeciwne "kierunki wektorów", ale zbliżone ich wartości. Ich rozmowa to jedna z najciekawszych scen AWE (i całego PotC) - spotkanie równych sobie graczy. Zostają sami, mogą zrzucić wszelkie maski, pozory "hierarchii", zostawiając tylko wzajemne "czyste" oszustwa. Bo tam rozmawia dwóch doświadczonych oszustów, a nie brudny włóczęga z Panem Władzą. Obaj czarują się i kręcą ile wlezie, ale z równych poziomów (Choć Beckett ze stanowiska tego silniejszego, ale nie "wyższego", nie w tym sensie arystokratycznym, choć może i próbuje. Przy tym, choć ma Jacka w ręku, to jednak Jack nie pozwala się podporządkować). Dopiero potem okaże się, który z nich był lepszym intrygantem.
No to przechodzimy do artylerii.
Anajulia napisał: | Ogólnie rzecz biorąc – wolność. I to pojęcie po stokroć bliższe jest nawet Twojej wizji Jacka niż "męska decyzja spłaty" (od kiedy to Jack płaci swoje długi, hę? a co najmniej – od kiedy podejmuje w tej kwestii męskie decyzje…) |
A czy ja mówię, że podpłynął do Holendra i powiedział "Dobra, Davy, masz tu duszę. Trochę życiowo sfatygowana, ale za to sumienie mało zużyte. Wystarczy? No to się odwal." ?! Nie tyle myślałam o długu wobec Jonesa, co wobec samego siebie, osiągniętych celów. W CBP osiąga cel, w DMC za to płaci - utratą sensu życia. Dodatkowo traci ten sens, próbując ucieczki (przez cały film, nie tylko w tej ostatniej bitwie), ale dostrzega to dopiero uciekając z Perły. Wracając, odzyskuje wolność i godność, ale ceną jest życie. Owszem, Jack płaci długi - te które zaciąga wobec własnych marzeń. Tak jak pisałam - wszystkich oszukuje, tylko nie siebie. Wyjątkiem jest początek DMC i początek AWE ("Wiem czego chcę!" "Wiem gdzie jestem!"), ale to tym bardziej potwierdza regułę, bo tam i wtedy nie jest w pełni sobą. I drugie potwierdzenie reguły - koniec DMC i druga połowa AWE, wtedy wraca "pełny" Jack, decyduje się na walkę, a więc ryzykuje. Życiem (oddanym czy tylko zagrożonym, na jedno przecież wychodzi) płaci dług wobec własnych osiągniętych (i oczekiwanych) celów. Już w CBP mógł nie dotrzymać umowy, którą przez lata zawarł sam ze sobą. Ale zamiast pójść na układ z Barbossą, złamał go, tym samym dochowując wierności marzeniom (dishonest!). Także wtedy ceną marzeń było życie. Uratował go wprawdzie fart i wierna załoga, ale to nie zmienia faktu, że najpierw stawia życie na szali - gdy zaczyna walkę (Zabezpieczył się, a jakże. A jednak do końca nie był przecież pewny, czy to zadziała - trafienie wyraźnie go zaszokowało w pierwszej chwili, tak nie reaguje ktoś przyzwyczajony do myśli o własnej nietykalności. Zresztą i tak, czy nie ryzykował? A gdyby Willowi coś się w tym zamieszaniu przytrafiło? Jack postawił się w sytuacji pozostałych przeklętych i to chyba nie dlatego, że mu to nie przyszło na myśl, przeciwnie - postawił wszystko na jedną kartę.), a potem całkiem dosłownie tym życiem jest gotów zapłacić - bo wciąż uważam, że pogodził się z perspektywą wyroku już odpływając z Isla de Muerte (A po zabiciu Barbossy nawet nie próbuje uciekać. Co, spodziewał się od Norringtona orderów?). Podobnie jest w DMC - "decyzja spłaty" nie musi oznaczać oddania duszy Jonesowi. Przeciwnie, twierdzę że do końca nie chciał mu się poddać, a właśnie postawił - Krakenowi, a pośrednio Jonesowi. Jak pisałaś, "mój" Jack umiera plując diabłu w twarz. Utrata życia okazała się ostatnim sposobem na zachowanie duszy. Bo przecież uciekając, zachowałby życie... tracąc duszę. Nie zgodzisz się? No jak teraz powiesz, że to nie była męska decyzja...
Anajulia napisał: | czy "rozplątanie węzła, który się nawijał" (jaki węzeł? ) |
Jones, Beckett, Tia Dalma, Barbossa... To główne sznurki w węźle. A swoje dokładają też Will i Elizabeth. Na upartego można by jeszcze dołożyć Bractwo (sam się przyznał, że każdemu tam coś wisi, nawet jeśli tylko pieniądze), a może i Tatunia, żeby go pryszczate kraby zeżarły... No ale tych ostatnich już Jack nawet nie próbuje rozwiązywać, to nie było na tyle ważne. A pozostałe elementy, to wrogowie, intrygi, długi (mniej i bardziej metaforyczne) i wszelkiej maści zaszłości, które zbierał przez całe życie. Dlatego piszę "węzeł" bo splot okoliczności sprawił, że wszyscy i wszystko zebrało się i związało jednocześnie, a Jack jest tym elementem łączącym. Bo jeśli pominąć Jacka, co łączyłoby interesy choćby Becketta z Tią Dalmą, a Willa z Barbossą? Och, jasne że nie bezpośrednio. Ale jednak razem tworzą sieć, węzeł. Przepraszam, obrazowe metafory czasem mnie ponoszą.
Anajulia napisał: | Nie miał też nadziei w AWE, że jego (Jacka) śmierć załatwiła cokolwiek i cała fabuła w zasadzie zbudowana jest wokół jego dążenia do zgładzenia władcy mórz (i przejęcia schedy po nim), by nie płacić długu. |
I ja tak to widzę. Przy czym to dążenie zaczyna się chyba dopiero od wyjścia z Luku? Bo wcześniej właściwie tego w nim nie było, do ostatka próbował się z Jonesem dogadać, w miarę możności pokojowo. W ostateczności zaszantażować. Dopiero gdy się przekonał, że z Jonesem nie ma nowych umów (ta setka dusz, to był raczej przejaw osobliwego poczucia humoru Jonesa, przystał na to, bo nie sądził że Jack się z tego wywiąże, i przecież miał rację), a stare egzekwuje bezwzględnie (a nawet sięga po więcej niż zażądał - Luk to nie to samo co stulecie na Holendrze), zrozumiał że albo on, albo Jones. Jak mówiłyśmy - Jones się uwziął. Właściwie to już nie ma znaczenia, czy Jack zapłaciłby dług (a w AWE musiałby wrócić do Luku, to już nie była chyba kwestia stu lat). W AWE do niego dotarło, że czegokolwiek by nie oddał (poza wolnością, a ta jest prawie synonimem Jackowej duszy, więc do tego od początku sprowadzała się ich umowa), Jonesowi będzie mało. W tej sytuacji zdecydował się go zabić, a przynajmniej nie poddać bez walki. Powtórzenie sytuacji DMC, tyle że tam Kraken, a tu już osobiście Jones. A scheda była chyba raczej skutkiem ubocznym, właściwie to bardziej problemem niż celem. Ciągle jakoś mi to nie pasuje do Jacka - dążenie do nieśmiertelności w formie Holendrowo/Jonesowej.
Jeszcze jedno, jak Cię znam, wyłowisz z tego wywodu paradoks - jak to, przecież w AWE dla Jacka życie stało się głównym celem, a ja tu wypisuję, że znowu jest gotów je zaryzykować, płacić nim? Od razu wyjaśniam, że paradoks jest pozorny. AWE jest powtórzeniem DMC na wyższym poziomie: Kraken --> Jones. Poszukiwanie serca trzymającego Jonesa w szachu --> dążenie do zdobycia serca pozwalającego Jonesa zabić. Zniechęcenie Jacka, chwiejny kompas --> szaleństwo Jacka, wirujący kompas. Układ z Jonesem, jak na Jacka uczciwy (przynajmniej próbował się wywiązać...), Jack wykorzystuje przypadkowych ludzi --> układ z Beckettem, od początku oszukańczy, Jack wykorzystuje Bractwo. I wreszcie w temacie celów Jacka widzę ten sam wzór. W DMC, tracąc życie, zachował jego sens (splot okoliczności zrządził, że zachowując życie, w tym pierwszym znaczeniu, o którym pisałaś, straciłby ten sens, czyli życie w drugim, etycznym wymiarze, tu się przecież zgadzamy?). W AWE podobnie - stawką jest życie w pierwszym znaczeniu, i Jack jest gotów je zaryzykować. Wracając do mojej metaforyki - życiem w pierwszym znaczeniu, zapłacić dług wobec życia w drugim znaczeniu. A tym razem splot okoliczności zmusza go do kolejnego wyboru. Jack płaci dług w jeszcze jeden sposób - dosłownie trzymając swoją szansę w ręce, rezygnuje z niej i oddaje Willowi. Mógł zatrzymać dla siebie pierwsze znaczenie życia, ale wtedy znowu straciłby to drugie, zostałby żywy ale bezduszny, martwy w drugim znaczeniu. Decyduje się poświęcić pierwsze (witalną nietykalność) na rzecz drugiego (życie stale zagrożone śmiercią, ale mające wartość, dzięki dochowanej przyjaźni). Hmm, i jak? Namieszałam jeszcze bardziej, czy rozjaśniłam?
Anajulia napisał: | Wolność, godność – te pojęcia trafnie opisują Jacka, bez względu chyba nawet na to, czy to Jack "mój", "Twój", "Eddie", czy "Alexy". Ale honor, męstwo (w jakimś romantycznym rozumieniu tego terminu), fair play, porządkowanie swoich spraw? To domena "przystojnych" bohaterów. |
Jaka fair play?! U Jacka?! Tego Jacka, który kradnie medalion? Wykorzystuje kogo może, byle zdobyć Skrzynię i klucz? Wyciąga serce ze Skrzyni i pakuje do słoika z piachem? W walce, on tylko w jednej sytuacji odkłada na bok maski i oszustwa - gdy zabija. Barbossie i Jonesowi patrzył w oczy, chciał żeby wiedzieli dlaczego giną, kto ich zabił. A kiedy napisałam, że w AWE przeszedł od ucieczki do ataku, to nie znaczy że wykładał wszystkie atuty na stół i rzucał komukolwiek otwarte wyzwanie. Jack zawsze walczy przede wszystkim intrygą i to się w AWE nie zmieniło. Zatem...
Anajulia napisał: | Może można pojmować postać Jacka w taki sposób, ale chyba obu nam odpowiada ta rozwichrzona, niepokorna wersja. A taki Jack nie ugnie się przed Davy Jonesem, nawet dla świętego spokoju. |
Tak właśnie twierdzę.
Anajulia napisał: | Aletheia napisał: | Ironia losu - przechera Jack, Mistrz Intrygi, złapany w sieć cudzych intryg zbiegajacych się na nim. Nie byłby przecież jednak sobą, gdyby pozwolił się rzucać jak liść na wietrze - wszyscy się przeliczą, próbując posłużyć się Jackiem, chwycą tylko powietrze i zderzą sie ze sobą. Za późno, jeśli w ogóle sie połapią, że to on nimi zakręcił i rzucił przeciw sobie, a sam znowu wylądował na czterech łapach. | Czy to nie nazbyt daleko idąca konkluzja? |
Może i za daleko, ale jak fajnie. (Jak widać, włączył mi się tryb Eddie... ) A zresztą czy naprawdę tak przesadnie daleko? Z Jackiem nigdy nie wiadomo, gdzie się kończy plan a zaczyna improwizacja. Dlaczego nie mogę sobie wierzyć w to co tam napisałam?
Anajulia napisał: | w AWE zamierza rozprawić się z Jonesem i przy okazji z Beckettem, bo nadarza się sposobność, by upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Barbossie zapewne nie ufa, ale nie wygląda na to, by próbował się go pozbyć. Przeciwnie – lekkomyślnie (?) traci z oczu Perłę i pozwala Hectorowi nią odpłynąć. Nie wygląda też na to, by próbował za cokolwiek odgrywać się na Willu czy Elizabeth, o reszcie nie wspominając. Przeciwnie – deklaruje, że najchętniej udałby się "w przeciwnym kierunku" i tylko refleksja, że świat skurczył się już tak mocno, że tym razem nie zdoła uciec, skłania go do podjęcia walki z Jonesem |
Nie miałam na myśli, że chciałby ich wszystkich skosić równo z morską trawą i posłać na dno... Raczej chciałam powiedzieć, że nie pozwoli się wykorzystywać, co najlepiej chyba widać w przypadku Becketta. Z Barbossą poszło mu gorzej, bo stracił talar a potem faktycznie zostawił mu Perłę (rumu na widok Elizabeth już bardziej pilnował...). A Lizzie i Willa właściwie w ogóle się nie czepiał (no, nie licząc Luku...), raczej puścił (jej) wszystko w niepamięć, uznawszy że bardziej mu się opłaci przyjaźń. A też pewnie nie kalkulował całkiem na zimno, raczej nadal miał do nich obojga słabość. Natomiast nie ulega wątpliwości, że od połowy AWE wraca dawny Jack, zawsze o krok przed wszystkimi.
Anajulia napisał: | Ale mówiąc "mieć spokój" nie mam na myśli "ciepłych kapci i emerytury na plaży, z widokiem na zachody słońca" tylko spokój ducha oczywiście. Sytuację, w której żaden zewnętrzny ani wewnętrzny imperatyw nie będzie go zmuszał do tego, by kogoś ścigać, przed kimś uciekać, na kimś się mścić, osiągać wyżyny, których nikt jeszcze nie osiągnął, itd. Co oczywiście nie oznacza spokojnego, nudnego żywota, ani tym bardziej – co dość niekonsekwentnie, wobec powyższego, sugerujesz – "Tortugi, rumu i dziewczynek". |
W przypadku Jacka niewychylanie nosa z tawerny w przerwach między kursami od jednego zamtuza do drugiego byłoby właśnie spokojnym żywotem, więc nie tak całkiem niekonsekwentnie. Ale to tak na marginesie, bo ja tamto napisałam ironicznie. Z ironią raczej pod adresem filmowych stereotypów, niż Twoim. W sensie, że to rozwiązanie zbyt proste. Klasyczny happy end, to właśnie uciechy Tortugi - tu byśmy pożegnali Jacka gdyby to był przeciętny film. Ale w tym właśnie ten szczególny duch PotC, że idzie dalej, że Perła nie czeka grzecznie w porcie, a horyzont otwiera się znowu.
Anajulia napisał: | Nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiałam, co jest "drugim możliwym wyjściem" – Jack Mityczny? |
A nie mówiłam, że tak to napisałam, że sama nie rozumiem? Ale generalnie tak, nie tylko Jack, ale i całe Karaiby Mityczne. Mit jako wieczne trwanie, wieczna powtarzalność historii - mitycznej właśnie, nie kronikarsko-podręcznikowej. Zwróć, proszę, uwagę że WSZYSCY, którzy przeżyli, w jakimś sensie wrócili do punktu wyjścia. Bogatsi o doświadczenie, ale utwierdzeni w swoich stanowiskach. To co przeszli nie wywróciło ich przekonań, ale wręcz dało im prawdziwe ich podstawy. Will i Elizabeth wrócili do tego z czym zaczynali - siebie nawzajem, tylko teraz bardziej świadomie, skoro już wiedzą, że mogli się rozstać. Barbossa też wrócił za ster Perły - ten to jest dopiero uparty! Ubijesz gada, i nie odpuści... Gibbs znowu śpi na Tortudze. Ciekawe co tam u psa, ale ostatni raz go widziałam z kluczami w pysku... A Jack... Jacka zostawię na koniec tego postu.
Anajulia napisał: | w takim ujęciu to nawet jestem skłonna przyznać Eddie, że Jack w ogóle – w obrębie świata POTC – nie istniał |
......................?!
Anajulia napisał: | Mit natomiast to "fantastyczna historia, opowieść o bogach, demonach, legendarnych bohaterach oraz o nadnaturalnych wydarzeniach z udziałem tych postaci; stanowi próbę wyjaśnienia odwiecznych zagadnień bytu, świata i człowieka, życia i śmierci, dobra i zła"... Można się upierać, że POTC jest taką właśnie historią, ale, ych, chyba jednak Elliott i Rossio nie chcieli pójść aż tak daleko. |
Pisząc poprzednio, nie patrzyłam w encyklopedyczną definicję, kombinowałam raczej "na czuja". Ale skoro tak...
Podliczmy.
- Boginie, sztuk jedna. Zdanie Pelegostosów pozwolę sobie pominąć.
- Demony, sztuk... a demon ich tam wie. W każdym razie dwie pełne załogi, wliczając kapitanów. Ha, przede wszystkim kapitanów!
- Legendarni bohaterowie, sztuk trzy. Nie więcej, bo nie chcę rozwlekać, więc liczę tylko przypadki niewątpliwe, a w tej liczbie:
. - Romantyczny rycerz, wyciągnięty żywcem z arturiańskich legend. Które składają się na celtycko-germańską mitologię, tą młodszą (Oj, no co! Odłóż ten ciężki argument, wiem że przeginam ).
. - Równie romantyczna (trzymanie całego arsenału w majtkach i za pazuchą, romantyzmu wykluczać nie musi, apeluję aby rozpatrzyć wątpliwość na korzyść podejrzanej) dama, w charakterze Izoldy do powyższego Tristana. Nawet kolor włosów się zgadza.
. - I wreszcie na samym froncie gwóźdź programu, legendarny nawet w oczach pozostałych postaci. Chciałabym uprzejmie przypomnieć, że kino trickstera nie wymyśliło, ale wzięło z mitologii właśnie (po drodze przez literaturę, co prawda...), wszystko jedno której. I niewiele mnie obchodzi, czy tandem E&R o tym pamiętał w twórczym szale. Liczę efekt, choćby mimowolny.
I cała ta galeria bogów, królów i herosów wplątana jest w wydarzenia tak nadnaturalne, że trudno bardziej... Tutaj już listę sobie odpuszczę, co?
A próby wyjaśnienia odwiecznych zagadnień to już nasza działka, co tu w końcu w kółko wypisujemy? Elliott i Rossio pewnie nieraz by zdębieli na widok tego co im doklejamy, ale dotąd jakoś nam to nie przeszkadzało. A moje Karaiby Mityczne, to świat który nigdy nie istniał poza marzeniami, wcale niekoniecznie tylko moimi - myślę tu o "podświadomości zbiorowej" czy jak to się tam zwało. Nie ja tu jestem w końcu specjalistką od Junga. Ten świat tyle ma wspólnego z XVIII-wiecznymi Indiami Zachodnimi co Francja z "Czekolady" z Francją DeGaulle'a. A jednak zawiera jakąś prawdę, tak jak Czekoladowa Francja. Ile sensów zobaczymy w tym micie, to już nasza sprawa, ale początek dali już filmowcy - splatając PotC z masy nazbieranych przez wieki legend - przeklęte skarby Azteków, Kraken, Latający Holender, aqua de vida... Co to wszystko jest, jak nie stare, morsko-konkwistadorskie legendy? I jeszcze coś o Atlantydzie trują, choć prędzej by pasowało Eldorado... A przecież i dzisiaj istnieją mityczne Karaiby (słońce + zielone palmy + turkusowe morze + kolorowe drinki z parasolkami) obok Karaibów rzeczywistych (często słońce + bardzo często huragany + szarawe palmy i zdechłe korale + mrowie turystów).
Anajulia napisał: | Większość ludzi kocha życie, a co najmniej bardzo pragnie żyć. Mało kto jednak czerpie radość i siłę z samego faktu, że żyje. Opatrujemy szczęście trybem warunkowym – "będę szczęśliwy, jeśli…". Skończę wymarzone studia, znajdę wreszcie ciekawą pracę, spotkam miłość swego życia, będę miał dość pieniędzy na dalekie podróże, na świecie zapanuje pokój i dobrobyt… Ilu z nas mówi "jestem szczęśliwy", i to nie tylko w tych rzadkich chwilach, gdy właśnie osiągnęliśmy jakiś sukces czy spełniliśmy swe marzenie? Ilu nie warunkuje szczęścia swoimi ambicjami, marzeniami, czy choćby brakiem cierpienia? |
Nie wiem ilu. Ja znam jedną - mnie (plus drugą - Ciebie, o ile zdążyłam się zorientować ). Nie mam mnóstwa tych "potocznych szczęść", a jednak wcale nierzadko zdarza mi się stwierdzać "jestem szczęśliwa" - tu i teraz, a nie oglądając się wstecz i zauważając, że "wtedy było jednak lepiej tylko nie doceniałam", jak robi większość chyba ludzi. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie, wiecznie naokoło słysząc "kiedyś to były czasy". Szczęście to dążenie do wyznaczonych celów połączone z cieszeniem się tym nieoczekiwanym, co zdarza się po drodze. Często bardzo drobnym nieoczekiwanym. Każdy oddech jest niepowtarzalny, a ja nigdy nie będę już w tym wieku, w którym byłam rok, dzień, minutę temu. Przy tej świadomości - szczęście to liście prześwietlone majowym słońcem. To nie znaczy, że chodzę po świecie z wiecznie przyklejonym uśmiechem, wręcz przeciwnie, często czuję się zmęczona brakiem czasu, wiecznym zagonieniem... I masą szarych, dobijających kłopotów. Ale jeśli szczęście utożsamiłabym z ostatecznym brakiem problemów, no to jedyne wyjście - wybrać sobie wygodną trumnę. Szczęście to to co mam, rzadko to co mogłabym mieć, nigdy to czego mi brakuje. No chyba, że chodzi o brak kataru. "Mojemu" Jackowi, do szczęścia wystarczy pełna butelka w zasięgu ręki. Ale żagla nie zwinie nigdy - nie dlatego, żeby Perły mu do szczęścia brakowało (Nie, nie wymknęło mi się przez pomyłkę. I nie ustępuję ze swego stanowiska. Wyjaśnienie na końcu, cierpliwości), ale dlatego że właśnie ta "umiejętność szczęścia", ten jak piszesz, błysk w oku, pozwoli mu Perłę odzyskać. Choćby natychmiast miał ją znowu stracić. Ale po pierwsze, kolejna strata Perły go nie załamie, tak jak nie załamała w AWE. A po drugie, sięgnąć po Perłę-marzenie będzie w stanie tylko Jack z CBP, końca DMC i końca AWE. Jack z początku DMC nie miałby szans, bo brakłoby mu sił by za nią popłynąć.
I tym samym dochodzę do kwestii Jack & Perła.
W moich oczach, znaczenie Perły dla Jacka nie kończy się w CBP. Ale nowość, co? Ale tym razem przestanę się ograniczać do upierania, zacznę uzasadniać. Uważam, że Perła jest dla niego nie tylko środkiem do spełnienia marzenia o wolności w sensie pogoni za horyzontem, spełnionego w CBP, zdewaluowanego w DMC, porzuconego w AWE (Prosiłam, żebyś odłożyła to ciężkie! Wiem, przyswoiłam, że nadal najwyżej stawia wolność, tylko nie wiąże jej już z Perłą. Nie do końca się zgadzam, ale po kolei.) Bo przecież gdyby szło tylko o płynięcie przed siebie, to mógł osiągnąć swoją wolność na długo przed CBP - co to dla Jacka Sparrowa zdobyć statek! Czego brakowało choćby Interceptorowi, skoro jak mówisz, Jackowi nie zależało aby mieć najszybszy statek na Karaibach? A jednak Interceptorowi nie poświęca ani jednej myśli ponad to co trzeba było, by go porwać. A przecież to cenny łup - śmigły, lekki ścigacz, doskonale (i bogato, jak można przypuszczać) wyposażony (statek bojowy!) i świetnie utrzymany, wart małą fortunę w sensie materialnym i bezcenny w sensie pirackiego rzemiosła. Na redzie Tortugi Interceptor musiał wyglądać jak sokół między wronami. Ale dla Jacka jest wart tylko tyle, ile będzie w stanie go przybliżyć do Perły, która już dawno zapomniała co to jest farba i w miarę czyste żagle. Jedynym właściwie atutem Perły jest jej szybkość. I tym właśnie jest dla tych, którzy chcieli ją przejąć - Barbossy, Willa... Mocnym, bardzo szybkim statkiem. Jeden tylko Jack dostrzega w niej więcej - wcielenie wolności. A choć Perła pływała pod niejednym kapitanem i wymieniła wiele załóg, to tylko Jack jest z nią w szczególny sposób związany. I widać ten związek w całej trylogii, nie tylko gdy staje za jej sterem w CBP. Perła ląduje w Luku razem z Jackiem, choć Kraken ją strzaskał. Czy nie dlatego, że jest częścią duszy Jacka? Trochę jak kapelusz, choć w poważniejszym wymiarze...
Black Pearl is... is freedom. Powtarzamy to w kółko, za Jackiem, prawda? OK, ale co to tak naprawdę znaczy? Mówimy, że istotą duszy Jacka jest wolność, a jednocześnie on sam mówi, że Perła jest wolnością. A zarazem mówimy, że wolność jest jego marzeniem i że spełnił to marzenie w CBP, tym samym tracąc swój cel i zarazem wolność (dla niego właściwie tożsamą z sensem życia), co widać w DMC. Czyli zyskując - stracił. A zatem paradoks - Jack tylko wtedy jest pełny, a zatem ma swoją wolność, gdy ją ściga. I odwrotnie - gdy traci swoje poczucie wolności, nie jest w stanie jej odzyskać, bo nie potrafi dążyć za celem.
Płyną z tego dwa spostrzeżenia.
Pierwsze. Czy nie jest tak, że wolność w ujęciu Jacka jest czymś bliskim takim pojęciom, jak sens życia, przyjaźń, miłość? One wszystkie potrzebują stałego tworzenia, nieustannej pogoni, wciąż i wciąż od nowa muszą być budowane. Dewaluują się, więdną, giną w momencie, gdy człowiek przyzwyczaja się do myśli, że już je posiadł i przestaje o nie zabiegać.
Drugie. Wolność Jacka nie pochodzi z Perły, horyzontu... czegokolwiek zewnętrznego. Jej źródłem jest sam Jack.
A Perła... To nie ona daje Jackowi wolność, odwrotnie - to Jack czyni ze stosu drewna i płótna namacalną postać abstrakcyjnej idei. I tylko on jest zdolny w Perle tą ideę dostrzec, dla pozostałych to "tylko statek", narzędzie do osiągnięcia innych celów, nie cel sam w sobie. Zatem to tylko (i aż) kwestia spojrzenia Jacka. Czy wobec tego, nie byłby w stanie "zmienić" w ten sposób dla siebie jakiegokolwiek statku? Pewnie tak, gdyby... Gdyby zależało mu na nim tak jak na Perle. Interceptor też poniósłby go do horyzontu, tak jak poniosła łódka w AWE. Ale rzecz właśnie w tym, że o pierwszy lepszy statek nie warto się starać, właśnie dlatego, że tak łatwo go zdobyć. A tym samym, pierwszy lepszy statek nie da mu Celu. A Jack osiąga swój Cel właśnie ścigając go. A dlaczego akurat Perła...? Kto to wie... Można tylko snuć przypuszczenia do kogo należała Perła wychodząc ze stoczni i co ją związało z Jackiem. Jest natomiast pewne, w moich oczach, że to Jack jest jej "duchem" i bez niego jest rzeczywiście "tylko statkiem".
Perła to symbol - tylko i aż. Dla mnie, droga jaką Jack przeszedł od początku CBP do końca AWE, ma coś wspólnego z drogą Willa. Dla obu ich damy były sensem życia, z początku jako wyśnione, ale nieosiągalne (przynajmniej dla Willa) cele. Osiągnięte, przyniosły rozczarowanie, zawiodły, zdradziły. I wreszcie wróciły do nich, gdy zdali sobie sprawę, że zależy to od nich samych. Will, uzależniony od wierności Elizabeth, wierzy jej i wraca, a ona rzeczywiście czeka. A Jack zrozumiał, że jego dama go nie zawiedzie, jeśli on sam będzie zdolny do wyznaczenia kursu. Bo to on wypełnia symbol znaczeniem. Gdyby Perła czekała w porcie, popłynąłby... może właśnie po aqua de vida? Ale skoro nie czeka, nie szkodzi, to tyko powód by ruszyć w pościg, powód by żyć. Czy nie jest znamienne, że zostawiając miód pod opieką niedźwiedzia, Jack jednak wcześniej zadbał o mapę? Bo mapa bez Perły, to nie problem. Jack już się przekonał, że problemem jest Perła bez mapy. Jego wolność rzeczywiście sięgnęła szerszej przestrzeni - nieograniczonej pokładem Perły. Teraz Perła jest dla niego nie końcem, ale początkiem marzeń.
Czy wobec tego PotC rzeczywiście zatoczył tylko krąg? Nie. To raczej Escherowska pętla schodów - wciąż wyżej, choć wciąż z tego samego miejsca. Każdy kto przeżył, zaczął od nowa w punkcie wyjścia, ale na nowym poziomie. Bo każdy w trakcie trylogii stracił stare życie, by w AWE zyskać nowe - oni wszyscy już mają swoją aqua de vida. Elizabeth i Will - umarli dla swojego starego świata, żyją od nowa i budują własny świat. Zabity Barbossa ożył i ma wreszcie to do czego dążył jeszcze zanim go poznaliśmy - odklęty, jabłka go już nie straszą i nie dzieli z nikim władzy na Perle. Żal tylko Norringtona, który nie doczekał nowego życia...
A Jack... Mówisz, że jeśli wciąż ściga Perłę to się nie zmienił? Sądzę, że jednak coś zyskał - jego nowym życiem jest świadomość własnej wolności, tego właśnie, że choć nie ma Perły, to jednak jest wolny. Że jego wolnością jest dążenie do Celu, to jest jego wiatrem w żaglach. I dlatego nie zostanie na Tortudze, żeby siedzieć na plaży i bezczynnie patrzeć na horyzont, ale popłynie w jego kierunku. Tak, znowu za Perłą, należącą do niego choćby nie stał na jej pokładzie, cokolwiek o tym sądzi Barbossa. I za aqua de vida, albo czymkolwiek innym, już on sobie wymyśli powód. W końcu kto powiedział, że znamy wszystkie jego tajemnice?
Co do alternatywy... Życie mi miłe, więc powiem tylko, że ja w Ogólnej Teorii Jacka nie widzę żadnej dziury w kształcie Elizabeth. Zwyczajnie dlatego, że przesłanki filmowe mnie nie przekonują (choć jak obejrzę po raz setny, to kto wie... znam taką jedną, której przykładem powinnam czuć się ostrzeżona ), a w mojej prywatnej wersji Elizabeth niepotrzebna. Perła wystarczy aż nadto.
A przy okazji, żeby już zejść z tych wysokich tonów...
Anajulia napisał: | Jack z CBP interesującą go "spódniczkę" próbowałby omamić swoim nieodpartym urokiem, "zaliczyć" po spojeniu delikwentki rumem jeśli oporna, albo z wdziękiem rzekłby "nie byliśmy sobie pisani" gdyby panna dała mu kosza. |
Nie można powiedzieć, żeby nie próbował. Może tam i było o jedną butelkę za mało, ale gdyby się nie gapił na własne ręce, to Lizzie miałaby swój upragniony "ślub". Jack wydaje się mieć może mało popularne (szczególnie w tej epoce...) ale, u diabła, właściwe podejście do "szacunku wobec damy" - szanuje prywatne zdanie damy, a nie damę jako czyjąkolwiek własność. A tutaj akurat dama była daleka od sprzeciwu.
Tyle ode mnie (na razie...?). Jeszcze tylko apel do załogi (szczególnie do Eddie ) - jeśli chcecie dopisać się tutaj z czymś dłuższym niż parę wersów, proszę, dajcie najpierw szansę Anajulii. Wątek należy do wszystkich, ale to jest szczególny wypadek, kiedy Pani Kapitan należy się pierwszeństwo, zgodzicie się chyba?
Ostatnio zmieniony przez Aletheia dnia Pon 23:25, 14 Kwi 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Eddie
Piracki Lord
Dołączył: 31 Sty 2007
Posty: 770
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Wto 16:38, 15 Kwi 2008 Temat postu: |
|
Ja na chwilę tylko . Rany! Przeczytałam w nocy dwa ostatnie posty - tylko tyle na razie - całość będę musiała jeszcze przerobić - włącznie z tymi dwoma już przeczytanymi - bo czytałam niedokładnie . Ale mniej więcej wiem o co Wam chodzi . O jaaa... . W ogóle chyba nie będę się włączać do tego tematu, bo moje interpretacje są trochę inne - nawet w warstwie fabuły inaczej traktuję ten film . Wiecie - Jack Sparrow NIE dąży do nieśmiertelności, a już tym bardziej nie do nieśmiertelności pod tytułem "przebiję serce Jonesa" . Powaga . Znaczy się - w tej mojej wersji Jack co prawda wpada na ten pomysł - no bo wpada - jest nawet scena, w której na to wpada - ale potem zmienia zdanie i kombinuje jak by tu się wykręcić . Ale wiem, że nie lubicie mojego kombinatorstwa - to zabicie Lizzie w tle - też Wam nie pasowało - a ja nadal mam u siebie ten wątek, choć nieco go przerobiłam - jest teraz ciut mniej radykalny . Ale zasadniczo - ciągle tam jest. Jak tu z tym wszystkim wyjadę to się zrobi wojna i się nigdy nie dogadamy - chyba zbyt duże różnice . Jak w kompasie .
Jeszcze może wyjaśnię tego nieistniejącego Jacka . To beka. Dla mnie AWE zawsze było (jest nadal, tak w sumie) bardzo skomplikowane - przez długi długi czas nie mogłam sobie złożyć tych puzzli, więc w tak zwanym międzyczasie wymyślałam kompletnie niedorzeczne teorie . To, że Jack nie istnieje to jeszcze lajcik, reszta była gorsza . W każdym razie - prościej mi było wykazywać (na podstawie PotC! ), że Jack Sparrow nigdy nie istniał, niż wyjaśniać dlaczego nie dźgał tego serca od razu, tylko bawił się z Jonesem. Samą chęcią zabicia Lizzie (znaczy się - żeby Jones ją dźgnął - nie konkretnie sam Jack) ciężko to było wytłumaczyć - no ale w końcu jakoś sobie poradziłam . Także wszystkie tamte wersje to już historie niebyłe - nie należy tego roztrzepywać . Zresztą nikt z tego forum, oprócz Anajulii, o nich nie wiedział - stąd pewnie to zdziwienie:
Aletheia napisał: | ......................?! |
Ale - tak jak mówię - to nieistotne .
|
|
Powrót do góry |
|
|
StraszliwaCzkawkaIII
Czyściciel zęz
Dołączył: 19 Paź 2008
Posty: 6
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z wody Płeć: piratka
|
Wysłany: Czw 18:20, 23 Paź 2008 Temat postu: |
|
Ogólnie muszę przyznać, że wasze wypowiedzi zwaliły mnie z nóg, kompletnie zachwyciły. Zwłaszcza ta trzyczęściowa, rozpoczynająca temat. To jest właśnie to, co chcę czytać o piratach. Zawsze marzyła mi się książka w temacie POTC, taka „niedisney’owa” – z obrazkami, a prawdziwa piracka księga. Może kiedyś ją spiszesz Anajulio? Życzę powodzenia. Ale są szczegóły, o które się przyczepię. Zacznę żartobliwie:
Anajulia napisał: | Cóż, może po tym jak Jack dostał Perłę, z wdzięczności zaprosił Jonesa do tawerny i po kilku piwach pochwalił się swoim romansem z Tia Dalmą . |
Z pewnością nie byłoby to piwa, a po prostu rum;)
Anajulia napisał: | A Jack, samotnie, w lichej łodzi, śpiewając piosenkę, której niegdyś nauczyła go Elizabeth, udaje się w kolejną podróż. |
Czy na pewno Elizabeth nauczyła jej go? Pamiętam oczywiście, że znała ją ona wcześniej ( w dzieciństwie), i że śpiewali ją razem na wyspie, ale jest jednak kwestia, w której Jack przyznaje, że to jego ulubiona piosenka. Byłaby taką gdyby znał ją od kilku godzin?
Intryguje mnie też kwestia Calypso. Być może była już roztrząsana na forum jednak ja nie znalazłam odpowiedzi. Mianowicie czy przed zamknięciem jej w ludzkiej osobie mogła przyjmować ciało Dalmy? Czy w postaci bogini mogła spotykać się z Jonesem? Czy naprawdę po prostu nie chciała? Może nie będąc w ciele kobiety nie doznawała uczuć w stosunku do Daviego i z tego powodu nie była z nim na morzu.
Co do „parowania” Jacka z Liz – myślę, że najtrafniejsza jest tu wspomniana kwestia z CBP kiedy Sparrow żartobliwie mówi, że nie byli sobie pisani. No właśnie, czy żartobliwie? Oni chyba oboje czuli, że to niebyły dobry związek. Pociągali się nawzajem wiedząc, że na dłuższą metę źle by się to skończyło. I oboje nie chcieli tego kontynuować. Doceniam tu woją wypowiedź. Rozpatrzyłaś to dużo głębiej i z pewnością masz rację.
Przeraziła mnie trochę Twoja wizja zakończenia. Mnie ono całkowicie usatysfakcjonowało. Obieg spraw jest przedstawiony w wprost zachwycający sposób. To, jak wszystko wraca do punktu wyjścia zmieniając jednak duszę bohaterów. Nie zgodzę się z Tobą, że przygody zmieniły im charakter. Może jeszcze trochę Willowi i Elizabeth, którym życie obróciło się o 180 stopni, ale Jackowi? On nadal jest tym samym, samolubnym typkiem, dla którego w ostatniej scenie trylogii ważniejsze od wiecznej młodości jest otworzenie butelki z rumem.
A Beckett to moim zdaniem idealny temat do rozwinięcia w czwórce.
Zechce ktoś odpowiedzieć?
PS:
Aletheia napisał: | Elizabeth Przemawia i... zero spodziewanej reakcji. Zamiast "Urraa!!! Za Rodinu!" ze strony piratów, powinno być milcząco oszołomione "Hę? Co ona gada? Tyle długich słów..." Chwila zawieszenia... i wkracza Jack, ratować nie tyle Elizabeth, co swój Plan. "Naprzód chłopy! Kompania ma na pokładach srebrne garnki i złote klamki! Ostatniemu zostaną gołe deski!". |
Aletheia – ukłony w Twą stronę. Ujęłaś to idealnie.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Aletheia
Oficer
Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 4636
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: piratka
|
Wysłany: Czw 21:31, 23 Paź 2008 Temat postu: |
|
Ja, ja odpowiem! . Co prawda sama apelowałam o czekanie na Anajulię, ale trochę się to już rozeszło po kościach, szkoda blokować temat. Może powinnyśmy tu wkleić kawałki epistoł, Ana?
StraszliwaCzkawkaIII napisał: | To jest właśnie to, co chcę czytać o piratach. |
To właśnie skłoniło mnie kiedyś do rejestracji tutaj. Cieszę się, że podzielasz moje zdanie. . Co do książki, cóż, produkujemy ją tutaj wszyscy, zbiorowo. . Faktycznie, byłoby pięknie zobaczyć to wszystko kiedyś (po latach?) na papierze. Można o tym już myśleć, strony internetowe nie są wieczne, a to warto zachować.
StraszliwaCzkawkaIII napisał: | Czy na pewno Elizabeth nauczyła jej go? |
Znasz sceny usunięte CBP? Jack pierwszy raz słyszy "Yo Ho" od Elizabeth gdy po "Welcome to the Caribbean, love" wraca na plażę. W oficjalnej wersji tu jest cięcie i od razu przejście w noc i ognisko. Wycięto scenę "No truth at all" i gdy zrezygnowana Lizzie przyjmuje zaoferowaną butelkę. Tutaj --> [link widoczny dla zalogowanych] znajdziesz screeny z odpowiadającymi cytatami (Screeny z cytatami są oznaczone Q, nawet niekoniecznie trzeba klikać na screen, zdjęcia reagują na kursor. Przy okazji, to strona All Captain Jack Sparrow, jedna z najlepszych fanowskich, gorąco polecam.) Tutaj --> http://www.youtube.com/watch?v=xq3SN_LqIQY&mode=related&search= możesz obejrzeć scenę. Gdy Elizabeth zaczyna nucić, Jack pyta co to było. W fandomie, także zachodnim, przyjęło się to interpretować jako jego pierwsze zetknięcie z piosenką. Dodatkowo, przy ognisku (tutaj --> [link widoczny dla zalogowanych] ) mówi "I'm gonna teach it to the whole crew", zatem to nie było coś powszechnie znanego.
StraszliwaCzkawkaIII napisał: | jest jednak kwestia, w której Jack przyznaje, że to jego ulubiona piosenka. Byłaby taką gdyby znał ją od kilku godzin? |
"I love this song!". I love it jest mocniejszą wersją I like it, co zależnie od kontekstu równie dobrze znaczy lubię to, jak podoba mi się to. Moja mizerna orientacja w angielszczyźnie mówi mi, że najbliższym przekładem byłoby "Uwielbiam tą piosenkę!" (w sensie "Usłyszałem i natychmiast mnie zachwyciła"). Ale tu o konsultację należałoby prosić Eddie...
StraszliwaCzkawkaIII napisał: | Intryguje mnie też kwestia Calypso. (...) Mianowicie czy przed zamknięciem jej w ludzkiej osobie mogła przyjmować ciało Dalmy? |
O, ciekawa myśl, rzucasz kawałek świeżego spojrzenia... Wstępnie uważam za prawdopodobne, że Tia była jednym z wcieleń Calipso (mogła może nawet mieć nie tylko jedno wcielenie kobiece?), a Bractwo po prostu ją w nim uwięziło na stałe. (Przepraszam za, khm, obcy wtręt, ale nieodparcie nasuwa mi się wspomnienie "Pomniejszych bóstw", Pratchettomaniacy zrozumieją )
StraszliwaCzkawkaIII napisał: | kiedy Sparrow żartobliwie mówi, że nie byli sobie pisani. No właśnie, czy żartobliwie? |
Ja w tym widzę spontaniczną (bardzo Jackowe), owianą oparami absurdu (bardzo, bardzo Jackowe) eee... niemożność powstrzymania się (bardzo, bardzo, bardzo Jackowe ) od zagrania wszystkim (głównie Lizzie) na nerwach i zasiania takiego malutkiego... wiercącego... upartego... ziarenka niepokoju. . Ot tak, od niechcenia, na odchodnym... Całość jest po stokroć Jackowa. A przy tym, słowa Jacka, jakby się nie zdawały lekkie i przypadkowe, jakby nie były spontaniczne (jak, uważam, tu), zawsze okazują się wielowarstwowe. Co się okazało w DMC.
StraszliwaCzkawkaIII napisał: | Przeraziła mnie trochę Twoja wizja zakończenia. Mnie ono całkowicie usatysfakcjonowało. Obieg spraw jest przedstawiony w wprost zachwycający sposób. To, jak wszystko wraca do punktu wyjścia zmieniając jednak duszę bohaterów. Nie zgodzę się z Tobą, że przygody zmieniły im charakter. Może jeszcze trochę Willowi i Elizabeth, którym życie obróciło się o 180 stopni, ale Jackowi? |
[rzuca się Czkawce na szyję i wlecze do tawerny] Dobra duszo, chodź, znaj moje zbójeckie serce, kolejka dla wszystkich!!!
StraszliwaCzkawkaIII napisał: | On nadal jest tym samym, samolubnym typkiem, dla którego w ostatniej scenie trylogii ważniejsze od wiecznej młodości jest otworzenie butelki z rumem. |
Chociaż z tym to nawet ja się nie zgodzę. Jack nie przedkłada rumu nad życie. Po prostu rum jest dla niego niezbędnym składnikiem życia. . Jeśli ktoś miałby sięgnąć po wieczną młodość, to kogo stać byłoby na większą determinację niż Jacka? Może popłynie do Źrodła, nie wiemy tego, nie możemy zaprzeczyć, wykluczyć. Ale też tylko Jack już ma to co może dać mu Źródło - jego życie, jego wieczna młodość jest w jego wolności, w samej radości życia. I na to wskazuje butelka. Co byłaby warta wieczność bez umiejętności cieszenia się nią?
StraszliwaCzkawkaIII napisał: | Aletheia – ukłony w Twą stronę |
[uchyla kapelusza] Jestem wdzięczna już za przeczytanie. A skrzydeł dodaje wieść, że komuś sprawiło to radość.
Ostatnio zmieniony przez Aletheia dnia Pią 0:20, 24 Paź 2008, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Eddie
Piracki Lord
Dołączył: 31 Sty 2007
Posty: 770
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pon 1:17, 27 Paź 2008 Temat postu: |
|
Ja tu tylko na moment - pogadać o piosence .
Użyty tutaj czasownik "love", zasadniczo, informuje nas jedynie o natężeniu, czy sile uczucia jakie Jack żywi do piosenki - słówko mocne, a więc podoba mu się ona bardzo . Nie da się natomiast na podstawie tej wypowiedzi określić od jak dawna to jego zauroczenie trwa, ani też czy zakochał się nagle czy też może owa miłość rozwijała się powoli. Zupełnie tak jak po polsku - jak ktoś powie "kocham / uwielbiam to" - to wiemy tylko tyle, że podmiot (w sensie - osoba, która to mówi) szaleje mocno na punkcie czegoś lub kogoś - no ale kwestia czy jest już tak od 10 lat, czy też od przed chwilą pozostaje otwarta. Tak samo jest z "like" - określa intensywność uczuć (oczywiście słabsze niż "love") - ale nie mówi nam nic na temat czasu (w sensie "od kiedy"). Tych dodatkowych informacji musimy doszukiwać się w całym kontekście "dookoła".
I teraz tak - oczywiście Jack dopiero co nauczył się tej piosenki - ze scenami wyciętymi nie ma co dyskutować - tam jest to wyłożone kawa na ławę. Ale nawet abstrahując od tego - jest właśnie ta kwestia, o której wspomniała Aletheia - "When I get the Pearl back, I'm gonna teach it to the whole crew! And we'll sing it all the time!". I tutaj właśnie wychodzi, że Jack jara się tym kawałkiem od przed chwilą, bo gdyby była to rzecz znana mu od dawna, to zapewne nie byłoby tego poczucia misji, że oto będzie ją teraz (piosenkę) popularyzował wśród piractwa. Tylko jakaś inna reakcja, typu - "moja ukochana piosenka, jeeee... fajnie, że też ją znasz - zaśpiewajmy jeszcze raz" .
Aletheia napisał: | zatem to nie było coś powszechnie znanego |
Natomiast co do tego stwierdzenia... Mnie się właśnie zawsze wydawało, że to był szlagier . Taki "nursery rhyme" na temat piratów - śpiewany przez starannie chowane dzieciaczki, które zasadniczo z piractwem nie miały nic wspólnego. Taka pioseneczka - napisana przez nie-pirata dla nie-pirackich dzieci. Nooo... z tym, że już niekoniecznie znana prawdziwym piratom - w sensie mętom społecznym z zaniedbaniami na etapie edukacji przedszkolnej .
No, tyle . Ale jeszcze kiedyś wrócę do tego tematu .
|
|
Powrót do góry |
|
|
Aletheia
Oficer
Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 4636
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: piratka
|
Wysłany: Wto 21:05, 28 Paź 2008 Temat postu: |
|
Eddie napisał: | Użyty tutaj czasownik "love", zasadniczo, informuje nas jedynie o natężeniu, czy sile uczucia jakie Jack żywi do piosenki - słówko mocne, a więc podoba mu się ona bardzo . Nie da się natomiast na podstawie tej wypowiedzi określić od jak dawna to jego zauroczenie trwa, ani też czy zakochał się nagle czy też może owa miłość rozwijała się powoli. |
Tak, właśnie tak to rozumiem. Niedostatecznie wyraźnie to wyżej napisałam, powinnam była podkreślić, że "tu. w sensie "Usłyszałem i natychmiast mnie zachwyciła"".
Eddie napisał: | "moja ukochana piosenka, jeeee... fajnie, że też ją znasz - zaśpiewajmy jeszcze raz" |
Elizabeth: "Tak?! Właśnie przestała być moją. ukochaną!!!"
Z "nursery rhyme" też się zgadzam. Szczególnie podobają mi się męty społeczne z zaniedbaniami na etapie edukacji przedszkolnej.
Ostatnio zmieniony przez Aletheia dnia Wto 21:07, 28 Paź 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|