Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Anajulia
Kapitan
Dołączył: 28 Gru 2005
Posty: 4438
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z Drogi Płeć: piratka
|
Wysłany: Wto 1:32, 25 Mar 2008 Temat postu: |
|
No! Przybywam! To będzie strasznie, ale to strasznie chaotyczna odpowiedź na wszystko, o czym tu sobie gawędziłyście, podczas gdy mnie brakowało słów. Zresztą... kto to wie, dokąd mnie zaprowadzi ta odpowiedź... Pewnie skończy się na "kiwaniu" Alethei .
Aletheia napisał: | Savvy napisał: | Sweeney to chyba jedyny bohater grany przez Johnnego, którego nie lubię. |
Jedynym, w którym nie potrafiłam znaleźć kompletnie nic do polubienia, był Spencer Armacost. Sweeneya... żal. A więc jednak chyba polubiłam? |
To dobry cytat, żeby podzielić się najważniejszym odkryciem. Odkryciem poniekąd mało odkrywczym, bo pewnie dla wielu obecnych tu osób rzecz jest ewidentna, a na pewno taką była dla twórców filmu , o czym dowiedziałam się niedawno z materiałów dystrybutora. Otóż, ST jest "jak cebula". I w zależności od tego, z pozycji której warstwy spojrzymy na Sweeney'a, zmieniają się uczucia, jakimi się go darzy. Przynajmniej tak było w moim przypadku. Ta sama zresztą zasada dotyczy pani Lovett.
W pierwszej warstwie, gołym okiem widocznej, ST to (prawie) typowo burtonowska makabreska, ukłon w stronę klasyki horroru, pastisz przyprawiony czarnym humorem. Tym razem nad wyraz krwawy i jakby mniej śmieszny niż "Sleepy Hollow", ale wciąż przepysznie obrzydliwy. Zwariowana wizja szalonego umysłu w doskonałych dekoracjach, nie wspominając o świetnym aktorstwie. Ale w tym ujęciu Sweeney i pani L. są parą szaleńców właśnie, dwojgiem ludzi, którzy z takich czy innych względów uprawiają straszliwy proceder i ostatecznie odczuwamy niejaką ulgę, gdy schodzą z tego padołu. Na tych dwoje patrzy się z granicząca z obrzydzeniem fascynacją, ale się ich nie lubi. Bo i za co?
Kiedy zdejmiemy z naszej cebuli tę zewnętrzną warstwę, naszym oczom ukazuje się dramat - opowieść o zemście, o człowieku, który straciwszy wszystko, co było mu drogie, odnalazł sens życia w wymierzaniu światu sprawiedliwości za krzywdy, których doświadczył. Tym sposobem Sweene'y, który w pierwszej wersji jawi się jako psychopata bez sumienia, to facet, którego dotknęło straszliwe nieszczęście. Zaczynamy mu trochę współczuć. Wszak musiał przejść przez piekło skoro w swej żądzy krwi zapomniał się tak daleko, że jej przyczyna zeszła na dalszy plan. Żałujemy więc nieszczęśnika, ale wciąż widzimy w nim człowieka wyzutego z uczuć. Bo przecież powinien raczej zająć się losem Johanny, zamiast wyrzynać niewinnych ludzi. A już szczytem zaślepienia było przegapienie obu pań w kluczowym momencie. O tak! Ten Sweeney jest wart naszej litości. Ale wciąż go nie bardzo lubimy. Bo za sprawą swej tragedii stał się niewrażliwy i okrutny.
A teraz prześledźmy historię naszego golibrody od początku. Niewinnie skazany, został rozdzielony z ukochaną żoną i małą córeczką. Piętnaście lat ciężkich robót przeżył dzięki nadziei, że jeszcze je kiedyś zobaczy. I właśnie po to powraca do Londynu. Nawet jeśli myśli o zemście, przede wszystkim chce wrócić do domu, odszukać żonę, zobaczyć córkę. To nie jest jeszcze Sweeney Todd, który szuka zadośćuczynienia za swoją krzywdę. Tak naprawdę żądza zemsty zapala się w nim dopiero w chwili, gdy zostaje mu odebrana ta jego nadzieja. To istotny, dość łatwy do przegapienia moment. Naczytawszy się zapowiedzi, wyobrażamy sobie - jeszcze przed seansem - Todda jako seryjnego zabójcę, który przez tych 15 lat katorgi tylko czekał, by wprowadzić w życie plan swojej krwawej wendety. W filmie mamy okazję obserwować jak ów plan się dopiero rodzi! Obserwujemy metamorfozę bohatera. Początkowo jest po prostu zgorzkniałym facetem, który jednak ma jeszcze na coś w życiu nadzieję. Kiedy ją traci wpada w rozpacz! Tak! Zauważcie, że Sweeney, który dostaje do ręki swe brzytwy w chwili, gdy dowiaduje się o śmierci żony i upokorzeniach, jakich doznała nim odebrała sobie życie, ten Sweeney to nie psychopatyczny morderca, tylko zrozpaczony facet, który właśnie wpada na pomysł, jak pomścić krzywdy swoje i ukochanej. Brzytwy to jedyne co zostało z jego dawnego życia. Wita się z nimi z czułością i zarazem z błyskiem w oku, bo oto narodził się jego plan zemsty - być może ostatnia rzecz, dla której warto jeszcze żyć. Tak więc, nie mamy tu "drania bez serca" - co najwyżej desperata. Z sercem, a jakże! Krwawiącym jak nigdy dotąd. Idea zemsty na ludziach odpowiedzialnych za dramat Sweeney'a, napędza go przez czas jakiś do życia. Niespodziewanie jednak zmuszony jest zabić osobę, której nie uwzględnił w swoich rachubach. Pirelli/Connor ginie, bo okazuje się śmiertelnie niebezpieczny. Nie tylko dlatego, że mógłby udaremnić plan zemsty. Przede wszystkim mógłby Todda ponownie wpędzić w tarapaty - czyli do więzienia. Tak więc, Sweeney morduje fryzjera niejako w obronie własnej, bez większej satysfakcji i bez planu by powtórzyć to na kimkolwiek - oprócz sędziego Turpina i woźnego Bamforda. I bardzo prawdopodobne, że jego zemsta dobiegłaby końca chwilę później, gdy w zakładzie pojawił się sędzia. Tym razem jednak nie udało się go Toddowi zgładzić. Co więcej, wszystko wskazywało na to, że następnego razu nie będzie. I tak, nieszczęsny golibroda stracił ostatni powód do życia. Człowiek w jego stanie ducha "chwyta się brzytwy" , żeby nie utonąć. Skoro stracił ukochaną żonę, a nawet szansę, by się zemścić, musiał ulokować szalejące w nim emocje w jakiejś innej sprawie. I wtedy doznaje tej swojej epifanii. Eksplozji nienawiści do całego świata, z której rodzi się nie tyle koncepcja, by zabijać, co raczej intuicja, że wymierzenie światu sprawiedliwości przyniesie mu ulgę, przywróci po dwakroć utracony sens życia. Tyle że Sweeney wciąż nie jest w tym momencie tym bezdusznym, seryjnym mordercą, na jakiego wygląda w pierwszej warstwie. On raczej się światu odgraża, bez konkretnego planu swojej wendety. Jest w takim stanie umysłu, że byłby zdolny wyjść na ulicę z tą swoją brzytwą. Kto wie, może by wyszedł, gdyby nie praktyczna pani Lovett, która sprowadziła go na ziemię. A gdyby wyszedł – to by oczywiście było morderstwo w afekcie... Uważam, że on w tym afekcie już do końca filmu pozostaje. Że to nie brak uczuć, ale właśnie ich nadmiar powoduje Sweeney’em w działaniu. I w chwili bezbrzeżnej rozpaczy i poczucia klęski pani L. podsuwa mu ów makabryczny pomysł z pasztecikami. Todd podchwytuje go z niejaką ulgą – bo "tonący chwyta się brzytwy". I im dłużej o tym myśli, tym bardziej zaczyna mu się ta koncepcja podobać. A to z tej przyczyny, że ma ona wymiar społeczny. W "A Little Priest" Sweeney wyraźnie deklaruje chęć odwrócenia odwiecznego porządku świata. Garstka uprzywilejowanych zawsze karmiła się niedolą ludzi z nizin, ludzi takich jak on. Teraz role mogą się odwrócić. Todd chce nakarmić biedaków tymi ze społecznych wyżyn. Upiorne – niemniej odnalazł tym samym jakiś sens istnienia, ujście dla swojej rozpaczy. Oczywiście wciąż dręczy go myśl o zemście na sędzim. Póki co jednak wymierza sprawiedliwość jemu podobnym... A co z Johanną? Przecież zamiast dawać upust swojej rozpaczy i wściekłości mógł zająć się córką, zatroszczyć o jej los. Dlaczego nie próbował nawet jej zobaczyć? Dlaczego nie ucieszył się na myśl o tej możliwości (gdy w zakładzie pojawił sie Anthony z informacją, że planują z Johanną ucieczkę)? A więc to jednak łajdak bez serca i sumienia? A co najmniej - pomieszało mu się w głowie? ...Nic z tych rzeczy. Pisałam już o tym wcześniej. To właśnie kwestia Johanny otworzyła mi oczy na tragedię postaci Sweeney'a. Na to, że on nie działa z okrutną premedytacją tylko w rozpaczy. Że nie jest zimny i wypalony, lecz... kocha do szaleństwa. Kocha swoją żonę. I właśnie dlatego nie ma siły spotkać się z córką. Nie ma zresztą takiej potrzeby. Dla Johanny on nie istnieje. Nigdy go przy niej nie było. Straciła go jako niemowlę a matka nie zdążyła jej o nim opowiedzieć. Dla Sweeney'a Johanna też jest tylko snem, marzeniem, które trzymało go przy życiu przez lata niewoli. Dziś nie ma jej nic do zaoferowania. Nic dobrego. Jest skończony jako obywatel (nikt nie może poznać jego prawdziwej tożsamości - jako Benjamin Barker znów trafiłby do niewoli), wypalony jako człowiek. Nie ma więc potrzeby, a wręcz niewskazane jest, by się spotykali. Ale dlaczego nie chce jej nawet zobaczyć? Posłuchajcie uważnie "Johanny", jeśli ktoś jeszcze nie wie. Wstrząsające...
Z powyższego ujęcia tej historii wyłonił mi się bardziej ludzki obraz Sweeney'a, a gorzka puenta jego losów potwierdza intuicję, że nie mamy tu do czynienia z wyzutym z uczuć psychopatą, lecz z człowiekiem pogrążonym w głębokiej rozpaczy. Czy to go usprawiedliwia? Z całą pewnością nie. Ale zmiana optyki powoduje, że zamiast makabrycznej opowieści o wyrafinowanej zemście mamy przeraźliwie smutny film o wielkiej miłości. Sweeney zaś nie jest bohaterem, którego się lubi czy podziwia, ale można go zrozumieć i każdym nerwem przeżyć z nim tę jego desperacką rozpacz.
Nie inaczej ma się sprawa z panią Lovett. To jest dopiero historia wielkiej miłości! Oczywiście nie pozbawionej ciemnych stron, bo kreatywność tej kobiety budzi grozę . Ale ja jej wierzę, że wszystko zrobiła z miłości do pana T. Bardzo mi ta postać przypomina rolę Elizabeth Shue w "Leaving Las Vegas" - kobiety, która wspierała ukochanego w zapijaniu się na śmierć. Bo taka była jego wola... Może trudno wyobrazić sobie taką sytuację, może wydaje się to absurdalne, straszne... ale ja ją rozumiem. W miłości można dojść do takich granic akceptacji. Czy pani Lovett postąpiła egoistycznie nie mówiąc Sweeney'owi, że Lucy nie umarła? Na pewno myślała przy tym o sobie. Ale wierzę też, że zrobiła to w trosce o niego. Każdy jej kolejny czyn - z tym na czele, że była gotowa poświęcić Toby'ego, którego zdążyła otoczyć matczynymi uczuciami (jaka ona była tego złakniona!) - był wyrazem wielkiej, bezwarunkowej miłości do tego faceta, który w dodatku zupełnie jej (pani L.) nie zauważał. O tak! Pani L. to, według mnie, postać o wiele bardziej tragiczna niż przerażająca. I jakkolwiek upiorny był uprawiany przez tę parę proceder, jestem przekonana, że Sondheim chciał uczynić z niego tylko mroczne, gotyckie tło dla historii o miłości. To zresztą nie jedyne namiętności, jakie wypełniły fabułę. Zauważcie, że każdy z bohaterów kocha, każdy na swój sposób. Mamy czystą, romantyczną miłość Anthony'ego, podszyte tęsknotą za wolnością uczucia Johanny, egoistyczne (pewnie nie bez przyczyny) żądze sędziego... O tak! To film o miłości . I jeśli spojrzy się na bohaterów z takiej perspektywy, bezsensowna makabreska staje się opowieścią na miarę antycznego dramatu, pełnego zresztą archetypów, symboli... ale to już temat na osobny akapit .
No ale póki co przejdźmy do kwestii technicznych
Aletheia napisał: | Tutaj też mi się zdawał z początku trochę... monotonny. W repertuarze głównie toczenie dzikim wzrokiem, bądź zawieszanie ponuro-dzikiego spojrzenia gdzieś w niebycie. Psychopata modelowy, trzeba przyznać, ale jakby, ehm, jednobarwny. No ale moja podświadomość nie mogła tak tego zostawić... , więc...
Anajulia napisał: | brak tej roli (tak! nie tyle postaci, co roli) wielowymiarowości, za którą aktorstwo Johnny'ego cenię najmocniej. |
Ja takoż. Zmienność i niejednoznaczność, w różnych postaciach i w tej samej postaci. A wobec powyższego wykombinowałam (upojna fascynacja robi człowiekowi z mózgiem dziwne rzeczy... ), że to jednak postać jest jednowymiarowa, tyko zostało to wyrażone różnymi środkami. Ten jeden wymiar Sweeneya to obsesja na tle zemsty, nakręcana rozpaczą. O niczym innym niezdolny myśleć i cześć. Jest wręcz zbudowany z żądzy zemsty, rozpaczy, nienawiści, jak wypchana lalka z trocin. A aktor pokazuje różne składniki tej obsesji |
No i nie wiem, czy po n-tym obejrzeniu tego filmu wyłapałam więcej szczegółów, czy po prostu... wyłączył mi się obiektywizm . Pierwsze wrażenie było takie sobie. Oczywiście aktorstwo Johna zawsze przyprawia mnie o dreszcze i takaż jest rola Sweeney'a. Tyle że wychodząc z kina miałam poczucie, że nie wykorzystał wszystkich swoich możliwości. Że jedynie go naszkicował, a przecież ma tyle środków wyrazu. Że owszem, Sweeney jest i musi być jednowymiarowy, bo ten facet myśli tylko o jednym. Ale Johnny - czułam - mógł dać z siebie więcej niż tylko wodzić tym tępym, pustym spojrzeniem... A dziś już tak nie myślę . Dziś widzę te wszystkie szczególiki, o których napisała Aletheia (jak Ty uważnie oglądasz! nie mogę wyjść z podziwu...)
Aletheia napisał: | 1. ten wzrok wbity ogólnie w nienawistny Londyn, jakby warczał samym spojrzeniem, 2. ponure zatopienie w myślach, gdy nie słyszy co mu tam Mrs.Lovett nad uchem miłośnie brzęczy, 3. wybuchająca furia gdy zabija sędziego, a wcześniej Pirellego (no, licząc tylko czajnik, bo dorżnął go już na zimno ), 4. zacięta koncentracja z jaką skręca tryby fotela, 5. diabelski uśmieszek z jakim omawia sobie z sędzią zalety pięknych pań, i potem gdy czaruje Bamforda, wabiąc go na pięterko., 6. ewidentne ogłuszenie, gdy słyszy o planie Anthony'ego (...) zabawne wstawki, nadające mu więcej ludzkiego rysu. Jakżeby Johnny z tego zrezygnował! Pierwsze spotkanie w piekarni, gdy walczy z tym pasztetem, albo ślub... A jakiś leciutki przebłysk takiej ironii, dystansu aktora wobec postaci, dostrzegłam też, jak mi się zdaje, w zakończeniu sceny, gdy "wraca" z ulic Londynu, któremu obiecał wyrżnięcie, na poddasze. Jak cudnie oklapł, sprowadzony w przyziemną rzeczywistość, gdy wyszła kwestia "co z ciałami" i jaki jest rozbrajająco podłamany, gdy zostaje posadzony za stołem nad ocaloną resztką ginu. |
Nic ująć. Tylko dodawać mnóstwo takich drobiazgów do palety barw, z jakiej składa się ta rola. I nawet jeśli są to tylko odcienie szarości, to jest ich cała gama...
Aletheia napisał: | Anajulia napisał: | A co do żony... Może to kwestia aktorki? |
Też bym to jednak zwaliła na aktorkę. Ja sobie absolutnie nie życzę insynuacji, że coś tam w tej idylli szwankowało! |
Ano właśnie. Zresztą, uważam, że aktorka wywiązała się z tej roli zupełnie przyzwoicie. Jak już mówiłam - to jeszcze nie era wojujących feministek. Pewnie zdażają się już takie kwiatki jak pani L. , ale Lucy jest nie tylko "pełna cnót", ale w dodatku nieco, poor thing, gapowata. Nie podejrzewałabym jej o jakiekolwiek niecne uczynki czy intencje.
A jeśli chodzi o aktorkę, to doczytałam i powiem szczerze, że ciekawa z nią sprawa. To jej pierwsza rola filmowa i jestem przekonana, że nieprzypadkowo. Że Burton szukał nowej twarzy, bo w przeciwnym razie cały trik z zakończeniem by się nie udał. Publiczność błyskawicznie rozpoznałaby Lucy w żebraczce gdyby zagrała ją znana aktorka. Ale Laura Michelle Kelly bynajmniej nie jest nowicjuszką. Jest aktorką teatralną i - co także ciekawe - jedyną w zespole profesjonalną śpiewaczką. Rzeczywiście jakkolwiek przerażające te jej wokalne partie - wyśpiewane znakomicie.
Aletheia napisał: | Natomiast do aktorki, owszem, chętnie się przyczepię. Jak sędzia jej sterczy pod oknem z wiechciem, to już w kinie się wkurzałam, że mogłaby się zdecydować, śmieje się czy płacze. Wystraszona? Rozbawiona? Zniecierpliwiona? Jedna z nielicznych jej samodzielnych scen, miała okazję się pokazać i spaliła. |
Przyglądam się i przyglądam i nie widzę nic podobnego. Raczej zdecydowanie płacze. Jest rozgoryczona. Jedyne co mam jej do zarzucenia to to, że się tak naiwnie dała spić .
Aletheia napisał: | Anajulia napisał: | Dalej - w muzyce Sondheima brak mi (z małymi wyjątkami) "chwytliwych" motywów |
A już myślałam, że to ja głucha, albo zmęczona... Faktycznie. nie wpadało tak mocno, jak by mogło. |
Nie odszczekam, ale muszę przyznać, że po n-tym - dla odmiany - przesłuchaniu, jestem zachwycona. Oczywiście to nie broni tej ścieżki dźwiękowej, bo nikt o zdrowych zmysłach nie ogląda filmu dziesiątki razy i nikt nie ma obowiązku słuchać muzyki po pięć razy dziennie, aż do wyuczenia się na pamięć. Kiedy muzyka jest celem sama w sobie mozna pozwolić sobie na artystowskie komplikowanie jej. Tu jednak pełni funkcję użytkową, że tak powiem, i nawet jeśli nie musi składać się z kawałków do nucenia pod prysznicem, to powinna angażować widza. A przy pierwszym odsłuchaniu - nieco męczy. Gdyby obraz nie był równie wielki, gdyby nie Johnny, Helena i wizjonerski umysł Burtona, nie wiem, czy przebrnęłabym bezboleśnie do końca przez te karkołomne dźwięki. Ale teraz dostrzegam już ich piękno. Te wszystkie dysonanse, połamane linie melodyczne w gruncie rzeczy znakomicie komponują się z obrazem. Powiem więcej - nawet te wokalne partie, dalekie od profesjonalizmu, brzmią tak, że nic dodać, nic ująć. Wpisują się w tą turpistyczną estetykę. Może tak właśnie miało być?
Aletheia napisał: | Anajulia napisał: | Nikt z aktorów w ST nie zabrzmiał profesjonalnie, ale jeśli ktoś się wybija, to zdecydowanie Johnny! Oczywiście można nie lubić jego barwy głosu, ale naprawdę dał radę. | A ja już dobre pół roku temu stwierdziłam, że podoba mi się jego głos. |
Dobre pół? Nie no, nie zamierzam się licytować oczywiście, ale zabrzmiało to tak, jakbym dopiero co doznała w tej kwestii, ekhm, epifanii Powiadasz, że mógłby "zagrać cegłę w filmie instruktażowym dla szkół budowlanych" i i tak by Ci się podobało. W moim przypadku - to też. Ale ponadto z trzy lata temu ukułam podobną tezę - że jak dla mnie on mógłby czytać książkę telefoniczną... I'll turn into butter . Totalna hipnoza... Polecam lekturę wypowiedzi Heleny na temat głosu Johna .
Aletheia napisał: | Anajulia napisał: | Helenka - wpisała się w klimat, ale śpiewać nie umie, sorry. Cała zresztą obsada brzmi straszliwie (może oprócz Rickmana), ale już się przyzwyczaiłam | Helenka nie umie? Walisz w gruzy moje miłe złudzenia... Akurat mi się podobała pod tym kątem. Całkiem przyjemny słowiczek. |
Ja nie mówię, że ona ma nieprzyjemny głos, tylko, że emisję marną. Aczkolwiek teraz to już myślę, że celowo . Turrrpistycznie! No bo jak by to brzmiało jakby zaśpiewała szlachetnym, głębokim mezzosopranem? Tak jak jest, jest - do roli pani L. - idealnie. Podobnie jak w przypadku reszty obsady (tak, Anthony też ma "warunki" ), choć za nic nie kupiłabym solowej płyty tej panny co gra Johannę . A Rickman - jak przypuszczałam - uczył się śpiewu kiedyś tam i to słychać. Nie ma wielkiego pola do popisu... ale dysponuje pięknym basem .
Duety w ST? Ach! Mrau! Wspaniałe! ...wiecie co? Polecam lekturę [link widoczny dla zalogowanych].
I'll be back!
Ostatnio zmieniony przez Anajulia dnia Wto 2:06, 25 Mar 2008, w całości zmieniany 4 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Aletheia
Oficer
Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 4636
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: piratka
|
Wysłany: Wto 20:16, 25 Mar 2008 Temat postu: |
|
Skoro You'll be back, to nie wiem czy mogę się wciąć, ale jak coś dołożysz, to już się całkiem nie wygrzebię spod tej góry skarbów.
Przybyłaś i zmiażdżyłaś... I to miało być ograniczenie do kiwania?! To ja kiwam! Szczególnie nad tą zupą cebulową...
Anajulia napisał: | Otóż, ST jest "jak cebula". I w zależności od tego, z pozycji której warstwy spojrzymy na Sweeney'a, zmieniają się uczucia, jakimi się go darzy. |
Jak ja uwielbiam te Twoje traktaty... Są jedną z najmocniejszych Twoich stron, byłabyś solidnym psychologiem. Przyznam, że Sweeney jako postać zdawał mi się deczko niekonsekwentny. Pirellego dobija zupełnie beznamiętnie, to bardziej sprzątanie niż morderstwo. Potem cała seria ofiar, które ledwo zaszczyca spojrzeniem. Jeszcze ten gest jakim posyła cylinder na dół w ślad za Bamfordem, tyle dla niego wart trup co i jego kapelusz. Ot, śmieć do usunięcia, jak Pirelli. A jednocześnie ile furii wyładowuje na sędzim... czym mnie, szczerze mówiąc zaskoczył, nie spodziewałam się takiego wybuchu. Takiego w stylu "Szkoda, że mogę cię zabić tylko raz". A jednak to nie jest niekonsekwencja, tylko właśnie te warstwy, Twój tekst lepiej mi to uświadomił. Z jednej strony, dokładnie jak piszesz, Sweeney nie od początku jest mordercą, nie planuje tego. Widzimy stopniowe pogrążanie się w mroku, zapadanie w bagno, aż już przechodzi poza punkt bez odwrotu. Wtedy gdy pierwszy raz wymyka mu się sędzia? Jeszcze wcześniej gdy zabija Pirellego? A może już gdy mówi Mrs.Lovett, że umarł Benjamin Barker, jest tylko Sweeney Todd? A może... dopiero gdy ginie Lucy? Cokolwiek uznamy za to ostatnie przejście, Sweeney-morderca, owszem, jest wielowarstwowy. Podstawowe warstwy widziałabym dwie - głęboko jest właśnie ta rozpacz i starannie hołubiona pamięć o Johannie (bardziej nawet niż o Lucy, bo ją pogrzebał i pożegnał w momencie rozmowy z Mrs.Lovett). Stamtąd właśnie płynie wybuch skierowany na sędziego. To jest jego, jakby to... rdzeń duszy. Skrywany, uważam. Pod zgorzknieniem, wyrażanym z jednej strony oschłością (Anthony - "Najgorszy jest Londyn", Mrs.Lovett - "Chcę być sam") a z drugiej zjadliwą ironią ("piękne panie", pasztecik lepszy z księdzem, czy z...?). To jest ta druga, "codzienna" warstwa. Co więcej, zakończenie ST jest tak dobijające, bo Sweeney nie umiera ślepy, jak żył przez ostatnie... tygodnie? miesiące? Przeciwnie, razem z nim mamy moment iluminacji. Chyba najbardziej niesamowite są dwie chwile - Johanna (całkiem serio się zastanawiałam, czy przeżyje). Nie wiem, jak Ciebie, mnie wbiły w ziemię jego słowa, "Zapomnij moją twarz". Do końca się nie dowiedział, jak bardzo miał rację mówiąc to. Dobrze piszesz, on dla Johanny nie istnieje. I lepiej, żeby nie zaistniał, a szczególnie oby nigdy się nie dowiedziała kto omal jej nie zabił. A druga chwila... Bella napisała:
Bella napisał: | Na końcu jak ta krew spływała po oczach i ustach Lucy... no nie za fajnie to zrobili... |
Jak dla mnie, bardzo... no nie, nie "fajnie". Pięknie. Tak długo wspominał swoją piękną i bladą... No i ma ją wreszcie, bladą jak nigdy, ale już go nie usłyszy, nie powie jej że wrócił. W tych wszystkich potokach krwi w całym filmie, ta miała najwięcej znaczenia; w ciągu całego filmu, jak by nie był dobijający, tu jest najgłębsze dno smutku, koniec wszelkiej nadziei. Bo krew płynie po jej twarzy, a Sweeney nawet krwią już nie może zapłacić, ożywić swojej wyśnionej. Może już tylko do niej dołączyć.
Anajulia napisał: | Pani L. to, według mnie, postać o wiele bardziej tragiczna niż przerażająca. |
Żal i jej, gdy grunt zaczyna się jej usuwać spod nóg, gdy tłumaczy się dlaczego oszukała, że przecież wcale nie skłamała! Chwyta się wszelkich argumentów, jakoś tak rozpaczliwie, desperacko. Ona się nie bała jego zemsty, tylko raczej, że straci nawet te mizerne resztki jego sympatii. A potem, gdy on ją obejmuje, ona wierzy w to natychmiast, niczego nie podejrzewa. Chciała uwierzyć. A Sweeney przybiera taki ton, że przez chwilę wierzą w to i widzowie. Ja przynajmniej uwierzyłam, mimo że w przeciwieństwie do niej nie chciałam.
Anajulia napisał: | Zauważcie, że każdy z bohaterów kocha, każdy na swój sposób. |
Kochał i Toby, pierwszy raz w życiu. I ostatni? Zdradziła go jego "Mama", wybieli ją? Czy zbuduje na tej zdradzie resztę swojego życia? Zabija Sweeneya w zemście, czy z cynizmem?
Anajulia napisał: | Raczej zdecydowanie płacze. Jest rozgoryczona |
Tak, też w koncu uznałam (bo coś musiałam wybrać...), że jednak płakała. Choć widziałam w niej raczej nie rozgoryczenie, ale strach, zagubienie, osaczenie... Jestem ostatecznie skłonna usprawiedliwić ją i w tym "niezdecydowaniu" dostrzec gonitwę myśli i roztrzęsienie.
Anajulia napisał: | Ja nie mówię, że ona ma nieprzyjemny głos, tylko, że emisję marną. Aczkolwiek teraz to już myślę, że celowo . Turrrpistycznie! No bo jak by to brzmiało jakby zaśpiewała szlachetnym, głębokim mezzosopranem? Tak jak jest, jest - do roli pani L. - idealnie. |
A tak, owszem, z tym się zgodzę, tak mi się to właśnie słyszało. Akurat odwrotnie niż Johnny, któremu emisji nie brakuje (choć i to jeszcze dałoby się szlifnąć), nawet jeśli troszku się nie wyrabia na zakrętach. Tak mi się przynajmniej zdaje, bo się nie znam... A co do muzyki, to po kolejnym przesłuchaniu "Epiphany" stwierdziłam to samo co Ty - może nie ma tam wielu zapamiętywalnych melodii, ale są zapamiętywalne momenty. Takie, do których potrzebny jest właśnie bardziej aktor niż śpiewak, z dobrym wyczuciem "jakim tonem" i "kiedy". Te piosenki należało naładować emocją znacznie bardziej niż gładką melodyjnością. A z tego się wywiązali.
Ostatnio zmieniony przez Aletheia dnia Wto 20:21, 25 Mar 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Eddie
Piracki Lord
Dołączył: 31 Sty 2007
Posty: 770
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Wto 21:19, 25 Mar 2008 Temat postu: |
|
Ana, a Ty masz podwójne DVD że masz takie dodatki?? Przecież ono chyba jeszcze nie wyszło nawet na zachodzie...
Co do muzy ogólnie - mi się ona od pierwszego wysłuchania w kinie szalenie spodobała. Normalnie muzyka filmowa strasznie mnie nudzi (znaczy się - tak jakbym miała słuchać jej z płyty), a tutaj było tak ciekawie - tyle rzeczy się działo - pomyślałam sobie, że cudownie byłoby mieć soundtrack i móc sobie do upadłego słuchać wszystkich tych piosenek! W kinie to normalnie nie wiedziałam co mam bardziej robić - słuchać czy oglądać! Zapamiętałam dużo motywów i potem chodziłam wkurzona, że nie pamiętam jak lecą teksty i nie mam jak sobie tego śpiewać .
A z tą aktorką od Lucy - to niezła konspira rzeczywiście dlatego mógł dać taką nieznaną, żeby nie została rozpoznana - sprytne . Ale mimo tego mi i tak w trakcie oglądania coś strzeliło do głowy, że ta żebraczka to jego żona. Co prawda nie wiem jakim cudem, zważywszy na fakt, że jak pierwszy raz oglądałam film to nie byłam w stanie poprawnie go zrozumieć nawet w warstwie werbalnej... Ale nie - serio - bo tak się gapię w to kino i myślę sobie - kurde, to nie jest film - przecież ja jakiś teatr oglądam - pewnie ją usiecze i później okaże się, że to była ona - o, niezły motyw - będzie jak w tragedii i dramat się dopełni . A jej śpiewanie mi wpadło w ucho - bo generalnie bardzo lubię metal (tę muzę, of course ) i tam często gęsto pojawiają się takie właśnie demoniczne wstawki - pomyślałam, że nieźle by zabrzmiała w paru piosenkach . No - jej wokal by się w wielu miejscach nadał - na jakichś albumach czy koncertach . Miała więc u mnie plusa od początku .
Ale to też oznacza, że ja w ogóle nie myślę - bo skoro byłam pewna, że to ta Lucy, to dlaczego tak totalnie zaskoczyła mnie śmierć pani L.? A przecież tak naprawdę w tym kontekście ona zupełnie nie powinna dziwić... Patrzę jak na końcu oni sobie tańczą tego walczyka i nagle taki szok, że on ją wrzucił do pieca! Chociaż się na to zanosiło... aaaaaa! Za drugim razem też w to nie mogłam uwierzyć! Myślałam, że jakoś inaczej się skończy . Pewnie za trzecim też mnie to zszokuje .
Bo ja oczywiście bezgranicznie wierzę pani Lovett - wierzę w to jej "everything I did, I swear, I thought was only for the best". Bo nie sądzę, żeby to było tak, że przychodzi Todd, a ona se od razu myśli - o, super, nakłamię mu zaraz ha ha ha, że Lucy nie żyje i jeeesst móóóóójjj... ha ha ha, ale jestem sprytna. To się tak jakoś po prostu dzieje... Ona sobie tam siedzi na tym sklepie, interes idzie kiepsko, mąż nie żyje, jest sama - więc wyobraźcie sobie stan psychiczny takiej wdowy - na pewno nie ma lekko. Spragniona uczuć, kontaktu z ludźmi - na pewno jest nieszczęśliwa... Ale też, nie załamuje się - bo to silna kobieta. Dość lekko potraktowała temat najgorszych pasztecików w Londynie . Co prawda, użala się nad swoim położeniem, ale to nie jest takie do wyrzygania cierpiętnicze biadolenie. Wręcz przeciwnie - widać w niej dużo pozytywnej energii i chęci do działania. Jak tylko wchodzi klient - dostaje kopa - jest bardzo pobudzona. Co ciekawe - nie stara się ściemniać, że piecze super paszteciki - mówi wprost, że tam nie ma nawet farszu z prawdziwego mięsa, tylko sama słonina - ale cóż - czasy ciężkie... Ale klientem zajmuje się najlepiej jak potrafi - piwka, dżinu - co za obsługa , za takie skakanie naprawdę należy się duży napiwek! No właśnie - potem bierze go na ten dżin - oczywiście jest bardzo miła, bo nie chce żeby sobie szedł - cały czas z nim gada no i nagle wypływa temat tego pokoju na górze... Dziwne, że koleś nie kojarzy faktu, że chodzą słuchy, że tam straszy... Opowiada mu więc historię - domyśla się, kim może być Todd - więc stara się ująć temat delikatnie. Nie wystrzeliła mu, że mieszkała tam głupia baba, co się dała podejść - bo w takich sytuacjach nie mówi się w taki sposób - tak? - nie dobija się i tak już nieszczęśliwych ludzi - portretuje więc Lucy jako ofiarę szatańskiego wręcz spisku... A tak naprawdę - intryga żadna - sytuacja wręcz ewidentna i trzeba być niezłą sierotą, żeby dać się tak urządzić. Mrs. L. tak naprawdę nawet nie dokończyła swojej opowieści - Todd jej przerwał - dziki wrzask - on już na tym etapie nie może poradzić sobie z tym co się stało - a to jeszcze nie koniec... No ale potem się pyta - gdzie Lucy. No to L. mu mówi, że się otruła, co tak naprawdę kłamstwem nie było (cytat z ostatniej piosenki - "No, no, not lied at all. No, I never lied. Said she took the poison - she did - never said that she died") i mówi mu też o córce - że żyje i że (tak dla odmiany, teraz dobra wiadomość) nic strasznego się z nią nie stało. Ale Sweeney zaczyna szaleć, gadać coś o jakiejś zemście - czego ona tak naprawdę nie jest w stanie zrozumieć, bo reprezentuje zupełnie inny sposób myślenia - z problemami trzeba próbować sobie radzić - a nie się nimi karmić. Pewnie naprawdę pomyślała - "better you should think she was dead" - sytuacja wyraźnie faceta przerasta - słaba psycha - jak się dowie co z jego żoną, to jeszcze sam skończy u czubków, albo wyskoczy mi tu z okna (nieważne, że za daleko by nie poleciał ). Myślę więc, że w takich a nie innych okolicznościach - osobie z jej nastawieniem do życia - bardzo łatwo było myśleć, że tak naprawdę to go (Todda) ratuje. Plus jeszcze to, że była samotna - to teraz będzie miała chłopa... spoko, może sobie być trochę ciapą - będzie się nim opiekować - od razu jej życie też nabiera sensu. Takie odruchy były u niej naturalne - naprawdę jest wrażliwa na krzywdę innych - boli ją to, że Pirelli tak leje Toby'ego - a to przecież zupełnie obcy dzieciak, Johanna - też biedna - tyle lat pozbawiona matczynej miłości... Naprawdę wierzę w to, że chciała dobrze . Och... pani L. jest moją ulubienicą - mogłabym jeszcze długo o niej pisać, ale lepiej już skończę .
Jeszcze chciałam pogadać o wymiarze społecznym w "A Little Priest" - którego, szczerze powiedziawszy, nie dostrzegam. Nie widzę w Sweeney'u chęci odwracania porządku społecznego. Interpretuję to trochę inaczej. Moim zdaniem boli go robaczywość świata w jakimś takim bardziej ogólnym wymiarze, ale nie sądzę, żeby chciał karmić biedaków bogatymi. On rzeczywiście zwraca uwagę na różnice w statusie ekonomicznym - w "No Place Like London" - jednak raczej po to, żeby podkreślić, że ludzie tak naprawdę niczym się między sobą nie różnią. "At the top of the hole sit the privileged few, making mock of the vermin in the lower zoo, turning beauty into filth and greed". Czyli cały ten podział społeczny jest tak naprawdę jedną wielką kpiną - bo oto ludzie z tak zwanych wyższych sfer, po których, wydawałoby się, można by się spodziewać hołdowania pięknym wartościom są tacy sami jak całe to robactwo na dnie. On coś o tym wie - urządził go sędzia - a więc ktoś, kto - teoretycznie - powinien mieć wyższe morale. W związku z czym... później, jak śpiewa w "A Little Priest" o tym, że człowiek pożera człowieka, to wydaje mi się - ma na myśli to - że ludzie są podli i obłudni. Oczywiście bardzo lubią myśleć o sobie, że są porządni i że kierują się w życiu jakimiś tam cnotami - ale to nieprawda - jedna wielka hipokryzja - bo w gruncie rzeczy cały czas się nawzajem pożerają - tylko patrzą jakby tu zaszkodzić bliźniemu. I robią tak dokładnie wszyscy - te dźwięki "those crunching noises" - słychać wszędzie dookoła - ale nikt się nie przyznaje - ani do tego, że sam pożera innych, ani do tego, że coś złego się gdzieś w ogóle komukolwiek dzieje. Dlatego wydaje mi się, że Todd w tej piosence raczej "demokratyzuje" tę robaczywość świata, a nie, że odwraca porządek społeczny. Mówi, że ta zgnilizna toczy tak naprawdę wszystkich - całe społeczeństwo. Więc obojętnie kogo kim będą karmić - "we'll serve anyone, meaning anyone, and to anyone at all" - nakarmią każdego kto tylko przyjdzie, tym co tylko będą mieli. Nie będzie żadnych rozróżnień na biednych czy bogatych, lepszych czy gorszych. Podsumowując - wydaje mi się, że on po prostu przyjmuje tam taki ironiczny ton, ale nie ma ambicji naprawiania świata. Sprawiedliwość, teoretycznie, powinni wymierzać ci lepsi. A on się za lepszego nie uważa - "and who are we to deny it in here?" - on też pożera - co będzie od normy odbiegał...
A pani Lovett - oczywiście nadal jest dobra . U niej to jest inaczej niż u Todda. Sweeney jest pogrążony w rozpaczy - szaleje, bo świat jest zły i go to boli. A pani L.? No tak... też widzi... że świat jest zły... - ona się pyta Todda o co mu chodzi - "what is that sound?" - skapowała... no cóż... ona tego nie zmieni - bierze świat takim jaki jest... w pełni go akceptuje - ludzie są źli, ona sama nie lepsza - też pożera (śpiewa tę linijkę razem z Toddem) - więc bez zbytniego rozczulania się zabiera się do roboty. Oczywiście jest to wszystko bardzo pożyteczne. Po pierwsze są biedni - Toby przepija cały dobytek, wszystko na jej głowie, bo Todd myśli tylko o sędzim, a ją nawet nie stać na mięso. Lubię moment kiedy ona wpada na ten pomysł - tak wygląda... chyba przez okno , jest taka zamyślona... pewnie przypomniała jej się pani Mooney i te koty - więc sorry - ludzie się u tamtej zajadają kotami - a u niej na górze leży tyle mięcha i to o wiele lepszego ("and I'm sure they can't compare as far as taste"), więc marnotrawstwem byłoby wyrzucać, to co się będzie patyczkować . Poza tym trzeba zrobić coś z ciałem... no i z ciałami przyszłych ofiar też... trzeba będzie coś robić... Bo przecież chłop jej szaleje - przed chwilą oznajmił, że planuje wyrżnąć cały świat - ona pewnie nie bardzo kuma, ale przy tym uważa, że dobrze by było gdyby w końcu sobie ulżył i z tym wszystkim skończył, bo przecież ile można . Więc niech sobie trochę pozabija jeśli ma mu to pomóc w odzyskaniu zdrowia psychicznego. Wszystko przerobi się na paszteciki - nie będzie dowodów zbrodni, nie wsadzą Todda do więzienia, ona odbije się od dna (w sensie paszteciarnię), będzie mogła utrzymać rodzinę i za dwa lata można wyjeżdżać nad morze... . Bardzo to kreatywne, uważam . Och - nie znoszę tego dziada, że ją tak wrzucił do tego pieca . No po prostu mi podpadł .
Ostatnio zmieniony przez Eddie dnia Wto 21:35, 25 Mar 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anajulia
Kapitan
Dołączył: 28 Gru 2005
Posty: 4438
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z Drogi Płeć: piratka
|
Wysłany: Wto 21:23, 25 Mar 2008 Temat postu: |
|
Ależ, Aletheia, liczyłam bardzo na to, że coś napiszesz! Dobrze, że się wcięłaś, bo nie bardzo wiem z czym wrócę i kiedy . Wrócę na pewno. A bliska jestem zanalizowania każdej sceny - a to pod kątem urody, a to smaczków, a to symboli... kto mnie tam wie .
Aletheia napisał: | Jak ja uwielbiam te Twoje traktaty... Są jedną z najmocniejszych Twoich stron, byłabyś solidnym psychologiem. |
Dziękuję . Mnie się wydaje, że strasznie, w sposób niekontrolowany, przytruwam . Ale skoro ktoś chce to czytać, nie będę się powstrzymywać Na pewno nie w tematach o moich ulubionych filmach .
Aletheia napisał: | Przyznam, że Sweeney jako postać zdawał mi się deczko niekonsekwentny. |
Ano właśnie. Na mnie też wywarł z początku takie wrażenie. Ponury, bezduszny i w dodatku dziwnie niekonsekwentny... No i jak? poukładał już Ci się, mam rozumieć? Bo mnie - tak. Cały czas przebija się przez niego ta najgłębsza warstwa i stąd, moim zdaniem, te dziwne zachowania.
Aletheia napisał: | A jednocześnie ile furii wyładowuje na sędzim... czym mnie, szczerze mówiąc zaskoczył, nie spodziewałam się takiego wybuchu. Takiego w stylu "Szkoda, że mogę cię zabić tylko raz". |
"Popielgrzymuję" - AAAAaaaa! Dla mnie to jedna z bardziej wstrząsających scen w kinematografii w ogóle, nie tylko w tym filmie. Brak mi słów. Furia paradygmatyczna. No właśnie - "szkoda, że mogę cię zabić tylko raz". I to przeraźliwe "Benjamin Barker!", jakby chciał wykrzyczeć cały swój ból, całą utraconą tożsamość, życie... straszne, straszne, idę wyć, bo nie widzę literek....
chwilę później
Aletheia napisał: | głęboko jest właśnie ta rozpacz i starannie hołubiona pamięć o Johannie (bardziej nawet niż o Lucy, bo ją pogrzebał i pożegnał w momencie rozmowy z Mrs.Lovett) |
Z tą Johanną to jeszcze nie rozkminiłam do końca jak jest. Na pewno nie chciał jej spotkać. Nie jestem pewna, czemu jej nie zabił, choć to na pewno drugi ze strasznie gorzkich, wstrząsających momentów <pociąga nosem>. Czy powstrzymał go po prostu krzyk pani Lovett? Nie, bez sensu. Powinien ją zabić tym prędzej, żeby się pozbyć problemu. A zatem co? Skończył są wendetę? Nie zabijał jednak wszystkich jak leci i się opamiętał? Może nie był aż tak opętany żądzą krwi i po prostu zobaczył, że to Bogu ducha winny chłopiec?... A może... jakiś szósty zmysł? Nie wiem...
Ale myślę, że pamięć o Lucy hołubił bardziej właśnie. On nie myślał wręcz o niczym innym! Bo czym było to jego myślenie o sędzim? On się nie potrafił z Lucy pożegnać. Gdyby potrafił, może mógłby się spotkać z córką, może mógłby rozpocząć życie na nowo...
Aletheia napisał: | Co więcej, zakończenie ST jest tak dobijające, bo Sweeney nie umiera ślepy, jak żył przez ostatnie... tygodnie? miesiące? Przeciwnie, razem z nim mamy moment iluminacji. |
Taaaaak... <płacze rozdzierająco> Strasznej, oślepiającej iluminacji...
Aletheia napisał: | Bella napisał: | Na końcu jak ta krew spływała po oczach i ustach Lucy... no nie za fajnie to zrobili... |
Jak dla mnie, bardzo... no nie, nie "fajnie". Pięknie. Tak długo wspominał swoją piękną i bladą... No i ma ją wreszcie, bladą jak nigdy, ale już go nie usłyszy, nie powie jej że wrócił. |
TAAAAK! I ta krew... no przecież ona jest taka symboliczna! Ja nawet nie potrafię zinterpretowac tego symbolu. Pewnie Jung by wiedział, czy inny mądrala. Dla mnie ta krew jest... jak łzy... jak komunia... a ona taka piękna i bladolica... aaaa!... "sami zobaczcie"
Idę, bom roztrzęsiona...
EDIT
Eddie napisał: | Ana, a Ty masz podwójne DVD że masz takie dodatki?? Przecież ono chyba jeszcze nie wyszło nawet na zachodzie... |
A gdzie tam dodatki! Jak już będę mieć podwójne DVD, to się z Tobą podzielę niezwłocznie - no myślisz, że bym Ci się nie przyznała, gdybym miała? . Tymczasem to ja tylko czytam wszystko co mi wejdzie w rękę.
Eddie napisał: | Bo nie sądzę, żeby to było tak, że przychodzi Todd, a ona se od razu myśli - o, super, nakłamię mu zaraz ha ha ha, że Lucy nie żyje i jeeesst móóóóójjj... ha ha ha, ale jestem sprytna. To się tak jakoś po prostu dzieje... |
Dzięki! Wiedziałam, że w kwestii pani L. mogę na Ciebie liczyć. Apologia Sweeney'a mnie wyczerpała, więc pod tym szczytem dobrze pojętej erystyki, jakim jest Twoja obrona pani L., to ja sie tylko podpiszę wszystkimi kończynami .
A co do wymiaru społecznego - ja się w pełni zgadzam z tym, że Sweene'y całą ludzką rasę uważał za zepsutą, "człowiek człowiekowi wilkiem" i w ogóle. I nie uważam, by miał poczucie misji ratowania ludzi ze społecznych nizin. Raczej wydało mu się rozkoszną ironią losu, że tak się właśnie stanie. A stanie się tak, bo biedotę najzwyczajniej w świecie nie było stać na fryzjera. Zauważ, że Todd na ofiary wybiera zamożnych, samotnych starszych panów, którzy są w tej okolicy przejazdem (nikt ich nie zna). Tak więc - działalność naszej demonicznej parki nie była podszyta społeczną ideologią, ale odkrycie, że w gruncie rzeczy oddadzą światu przysługę, sprawiło im wiele radości
Co do wątpliwości, kim były ofiary - już przegryzienie się przez tekst "A Little Priest" ukazuje dość ewidentnie, kogo zamierzają mordować. Nie wszystkich jak leci, ale tych "z góry" właśnie. Ale prawdę mówiąc, wyrobiłam sobie to przekonanie nie tyle w oparciu o film, co o lekturę na temat musicalu Sondheima, w którym ten społeczny aspekt zarysowany jest znacznie grubszą kreską. Burton skupił się na wątku Sweeney'a i pani Lovett.
Ostatnio zmieniony przez Anajulia dnia Wto 22:14, 25 Mar 2008, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Eddie
Piracki Lord
Dołączył: 31 Sty 2007
Posty: 770
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 20:07, 26 Mar 2008 Temat postu: |
|
Och Pani L. Jeszcze na pewno coś o niej napiszę, bo to jeszcze nie wszystkie jej aspekty .
To DVD będzie 1 kwietnia, ale w Polsce pewnie później. Też kupię sobie wersję z dodatkami , ale dzięki, że o mnie pamiętasz . Jestem wzruszona .
Teraz muszę jeszcze potruć o tych porządkach społecznych . Taka moja ogólna wizja, wzięta jednak bardziej z kosmosu niż z filmu - ale taka mi tam bardziej pasuje .
Co do "A Little Priest" - wydaje mi się, że oni tam jednak robią miszmasz. Raz - dlatego, że śpiewają o kim popadnie - tam jest ksiądz, polityk, prawnik, ale też przymierający głodem poeta, zieleniak czy pastuch. I dwa - myślę, że ta ostatnia linijka jest kluczowa - ona jest tak naprawdę średnio przekładalna na polski - ale oni tam mówią, że obsłużą kogokolwiek ("we'll serve anyone"), naprawdę wszystkich ("meaning anyone")... i teraz jest to "and to anyone", heh... i to znaczy, że ten wcześniej wspomniany ktokolwiek zostanie zaserwowany - znowu - komukolwiek. To wychodzi tak dziwnie, bo angielskie "serve" może tak naprawdę znaczyć bardzo różne rzeczy. Tutaj - dopóki nie pojawia się to "to anyone" - chodzi o ekspediowanie (jest takie słowo? ) - takie obsługiwanie klientów w sklepie czy restauracji. Ale potem to "serve" zmienia odcień i robi się z tego podawanie do stołu, serwowanie... Czyli mi wychodzi karmienie wszystkich wszystkimi - loteria .
Ale, już abstrahując od tego, generalnie cała ta piosenka - to głównie wykwity ich wyobraźni. I to kogo i kim oni chcieliby nakarmić wcale nie musi się materializować. Wydaje mi się, że w praktyce i tak wygląda to inaczej. Ostatecznie polityk - wydaje mi się - raczej nie znajdzie się w menu. No bo jak już się decydują wprowadzać ten swój plan w życie - to rzeczywiście - muszą mordować ostrożnie, żeby nie wpaść. Z tego, co mówi L. (o Pirellim akurat - ale sądzę, że można tu dokonać generalizacji), ważne, żeby byli to ludzie, których nikt nie będzie szukał, krewni czy coś... A więc chyba niekoniecznie musi chodzić o bogatych.
Sądzę, że raczej mieli to być biedacy, których zniknięciem nikt się za bardzo nie przejmie. Jak krewni pójdą na policję, to policja uzna takiego "nikogo" po prostu za zaginionego, nie będą brać pod uwagę ewentualności morderstwa, bo takie postawienie sprawy tak naprawdę uruchamia lawinę procedur i jest dużo roboty. Jeśli sprawa dotyczy "nikogo", to nie ma takiej presji - po prostu oleją to i nie będą węszyć. Krewni mogą sobie naciskać - nie ma ciała - nie ma dowodu - nie ma zbrodni. Policja nic nie musi robić. Dlatego L. śpiewa "what's his name has? had... has..." - lepiej, żeby zostało to "has" - że niby wciąż "się nazywa", bo czas przeszły "nazywał się" oznaczałby, że już nie żyje - a lepiej, żeby nikt tak nie stwierdził, żeby nikt nigdy nie dowiedział się co się z nim stało. Jak go przerobią na pasztet to prawda nigdy nie wyjdzie na jaw - to o wiele bezpieczniejsze niż zakopywanie ciała (bo zawsze jest ryzyko, że ktoś ich zobaczy, jak robią coś podejrzanego i że to ciało zostanie później odnalezione). Więc kluczowa jest tutaj konspira. Natomiast jeśli znika ktoś ważny, to się robi szum - policja musi wszystko sprawdzać - gdzie była taka osoba, o której godzinie itd. - i prowadzić szczegółowe śledztwo - a lepiej, żeby takie dochodzenie nie doprowadziło ich do naszej uroczej parki. Tutaj już nie mogą stosować spychotechniki, bo będą naciskać bogaci i wpływowi krewni, a poza tym zrobi się halo i wszyscy będą się sprawą interesować, więc będą musieli coś robić (policja). A więc zabijanie bogatych nie jest zbyt bezpieczne - jak na mój gust. A poza tym ci kolesie których on tam golił wyglądali mi dość lumpiato .
A co do tego, czy biednych nie było stać na fryzjera... No - biednych w sensie żebraków zapewne nie byłoby stać. Ale to już są dość późne czasy i mamy tam społeczeństwo kapitalistyczne, w którym struktura własności jest dużo bardziej skomplikowana - nie ma tak, że są jacyś super ekstra bogacze i potem już nic tylko ich poddani, którzy nie mają zupełnie nic. Podstawę społeczeństwa stanowi tak naprawdę bardzo liczna klasa średnia, która sama w sobie jest niezwykle zróżnicowana - pod względem zamożności i dochodów. A więc - potencjalni klienci to niekoniecznie musieli być jacyś bogacze - w sensie, że fryzjer to nie jakiś luksus, na który tylko nieliczni mogą sobie pozwolić. Oczywiście fajnie by było mieć bogatych klientów, bo bez targowania płacą więcej, a jak są w dobrym humorze to jeszcze sami napiwkiem sypną. A już takiemu biedniejszemu nie można zaśpiewać zbyt wysokiej ceny, bo się obrazi i następnym razem do nas nie przyjdzie, tylko poszuka sobie kogoś tańszego. Sędzia podczas pierwszego golenia mówi coś takiego - "Make haste, and if we wed, you'll be commended, sir". Czyli, że jak Turpin będzie zadowolony z usług Todda (czego wyznacznikiem będzie to czy Johanna zgodzi się za niego wyjść) to będzie bardzo radosny i będzie go polecać swoim znajomym - czyli przysporzy mu zamożnych klientów - bo on się w takim towarzystwie obraca, bo jest sędzią. To "you'll be commended" miało zadziałać na Todda mobilizująco tym bardziej, że okolice Fleet Street to nie była przecież jakaś super dzielnica - a oni tam na zachodzie zawsze bardzo lubili się segregować - w sensie, że ci porządni i bogaci obywatele nie zapuszczali się w te mniej porządne dzielnice. Turpin jak wchodzi do niego, to jakoś to nawet komentuje - że niezbyt mu się tu podoba - podły wystrój (do tego jeszcze pewnie okolica wydaje mu się podejrzana - bo - dla porównania - w jakiej dzielnicy stał jego dom... zupełnie inny świat), no ale podobno (Todd) jest najlepszy w fachu - no to przyszedł. Tak więc - nie sadzę, żeby tak na co dzień klientelę Todda stanowili jacyś super zamożni ludzie. Jacyś tacy zwykli raczej. Podsumowując - w "A Little Priest" śpiewali o tym, że będą obsługiwać wszystkich. W praktyce przychodzili głównie zwykli, przeciętni ludzie. A ofiary rekrutowały się głównie z tej dolnej warstwy klasy średniej - żeby nikt ich specjalnie nie szukał. Bo bogatych by szukali. A jak bidel przychodzi węszyć, to zarzuca im łamanie przepisów o zdrowu publicznym i BHP - a nikt się tam z policji czy coś u nich wcześniej nie kręcił w sprawie jakichś tam zaginionych osobistości.
Ja to interpretuję tak - ale to jest tylko moje widzimisię - bo tak naprawdę nic, oprócz tych tekstów, nie czytałam, więc nie wiem . Ten musical to skapnęłam się, że istnieje, bo właśnie jak szukałam sobie tekstów na necie, to wszędzie było coś nie tak - albo było za dużo zwrotek albo za mało i musiałam sobie "składać" te teksty z różnych stronek . Chciałabym go zobaczyć (ten musical), żeby porównać te "Sweeney Toddy" . Bo jeśli musical rzeczywiście tak bardzo akcentuje kwestie społeczne, a mniej skupia się na portretach psychologicznych bohaterów, to musi wyglądać zupełnie inaczej. Bo chęć odwrócenia porządku nadaje im inny rys - robią się zawistni i małostkowi, a w ich motywacjach na pierwszy plan wysuwa się odwet na klasie uprzywilejowanej. Ciekawe do jakiego stopnia jest to w tym musicalu zarysowane. Och, ale w takim razie - to ja bardziej wolę takie dramatyczne przedstawienia niż takie społeczne . Czyli chyba lepszy jest film .
No właśnie - ta kwestia społeczna nie jest chyba aż taka ważna w tym filmie... lepiej powinnam napisać o krwi i o tym zeschizowaniu Todda - to, że się wydaje niekonsekwentny - moje teorie . Ale ja też sądzę, że ważniejsza była dla niego Lucy niż Johanna . No i oczywiście o pani L. w nawiązaniu do tego, co napisała o niej Aletheia i w ujęciu schizów w jej własnym mózgu . Ale to nie teraz, bo już wystarczy.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anajulia
Kapitan
Dołączył: 28 Gru 2005
Posty: 4438
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z Drogi Płeć: piratka
|
Wysłany: Śro 20:41, 26 Mar 2008 Temat postu: |
|
No, przekonałaś mnie Co nie zmienia faktu, że Sweeney'owi szalenie spodobał się ten koncept sprzątania świata, wpisywania w ogólny trend i w ogóle . Fakt, że te paszteciki mają jakiś symboliczny, społeczny wymiar sprawił, że go ta idea zainteresowała, że uznał ją za sensowną, za coś, w co się warto perwersyjnie zaangażować . I tylko o to mi chodzi. To nie ginie przy całej porażającej logice Twojego wywodu .
O tak! Ja też muszę się dokopać do oryginału! (choć film na pewno lepszy - też wole przedstawienia dramatyczne od społecznych ). I myślę, że sporo nam wyjaśnią dodatki, komentarze... Ach! Ach! Ja chcę już!
Ostatnio zmieniony przez Anajulia dnia Śro 20:45, 26 Mar 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Aletheia
Oficer
Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 4636
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: piratka
|
Wysłany: Śro 23:26, 26 Mar 2008 Temat postu: |
|
Od razu dopiszę sie do listy zwolenników podejścia dramatycznego, bardziej niz społecznego. I to nawet nie tyle dlatego, że taki film bardziej mi się podoba, że ja chcę, żeby było och ach tragicznie, ale że to już coś mówi o nich obojgu - Sweeneyu i Pani L. Gdyby chcieli Czynić Sprawiedliwość i Naprawiać Świat, to... Brrr... Takich nie chcę. Kolejni nawiedzeni ze swoją Jedynie Słuszną Prawdą? I pewnie w tym morzu paskudztwa wokół świecący prawością? O nie, oni nie są hipokrytami, ani nie są zaślepieni, przynajmniej w tej kwestii. Nie uważają się za Ostatnich Sprawiedliwych. On zabija, bo CHCE, ona pichci paszteciki, bo jej się to opłaca, a nie żeby naprawiać świat. Patrzą na ten Londyn raczej ironicznie, a że w miejskim bagnie Sweeney stał się największym aligatorem... i w tym jest coś gorzkiego. Nienawidzi Londynu, a przecież solidnie się dokłada do jego klimatu. I tego też przecież nie zaplanował, po prostu... wpadł.
Eddie napisał: | dlaczego tak totalnie zaskoczyła mnie śmierć pani L.? A przecież tak naprawdę w tym kontekście ona zupełnie nie powinna dziwić... Patrzę jak na końcu oni sobie tańczą tego walczyka i nagle taki szok, że on ją wrzucił do pieca! |
Mnie raczej zaskoczył, gorzej, totalnie zdumiał jego szampański humorek. Skąd? Dlaczego? Co mu tak nagle...? I pewnie dlatego prawie od razu połapałam się co będzie. Ona przecież zostawiła szeroko otwarty piec, buzował wręcz zapraszająco. A do tego popędzała go, żeby spalić... Lucy. Więc kiedy ją rozpoznał, to...? Czy nie nasunęło mu się samo?
Eddie napisał: | A pani L.? No tak... też widzi... że świat jest zły... - ona się pyta Todda o co mu chodzi - "what is that sound?" - skapowała... no cóż... ona tego nie zmieni - bierze świat takim jaki jest... w pełni go akceptuje - ludzie są źli, ona sama nie lepsza - też pożera (śpiewa tę linijkę razem z Toddem) - więc bez zbytniego rozczulania się zabiera się do roboty. |
Jak fantastycznie Helena odmalowała tą jej praktyczność. Sweeney chodzi z głową w chmurach, a ona...? Cóż za przedsiębierność! A jednocześnie marzycielka, wbrew wszelkiemu rozsądkowi... Też ją lubię.
Eddie napisał: | pewnie przypomniała jej się pani Mooney i te koty |
Nieee no... Ja temu babsku tych kotów nie daruję. I nawet jej nie zobaczyłam! Może kulawa, garbata, szczerbata i kurzajkowata. Oby! A przy okazji stwierdziłam, że gdzie tu jaka sprawiedliwość?! Sweeneyowi pod brzytwą lądowali wszak tylko faceci! Domagam się równouprawnienia w drugą stronę! (Wiem, wariatka )
Anajulia napisał: | I ta krew... no przecież ona jest taka symboliczna! Ja nawet nie potrafię zinterpretowac tego symbolu. Pewnie Jung by wiedział, czy inny mądrala. Dla mnie ta krew jest... jak łzy... jak komunia... |
NO....! NO...! NO WŁAŚNIE, NO...! No nie potrafię słów znaleźć...! Patrzyłam na to i czułam, że coś u diabła powinnam myśleć, ale mi wszelkie myśli wyprało. No to coś czuć przynajmniej, do ciężkiej przejasnej, poza kompletnym... no czymś niewyrażalnym...
I potem jeszcze, gdy w dalszym planie ta krew rozlewa się po posadzce... To jest jakieś potworne, przygniatąjące osamotnienie, jakaś ostateczność i odgrodzenie, odcięcie. Zostają tam oboje - samotna wyspa na morzu krwi, już nikt im nie zakłóci spokoju, nikt ich nie rozdzieli.
Anajulia napisał: | Zauważ, że Todd na ofiary wybiera zamożnych, samotnych starszych panów, którzy są w tej okolicy przejazdem (nikt ich nie zna). |
A może odczepmy się wreszcie od tego społecznego tła, wyboru ofiar szukanych i zapomnianych... Chociaż na chwilę. Bo po pierwsze, to dla mnie tam nie było jakiejś szczególnej celowości, przynajmniej nie dostrzegłam, a po drugie... Czemu nie ma ANI SŁOWA, w całym wątku, o tym jedynym (?), któremu Sweeney darował życie? Ktoś napisał i przeoczyłam? A mnie się to wbiło - ten jeden, który nie wiedział nawet jak był blisko... Nie dawało mi to spokoju - Sweeneyowi chodziło o świadków? A ja bym chciała, żeby nie tylko. Chciałabym, żeby facet przeżył właśnie dlatego, że tymi świadkami były żona i córeczka.
I jeszcze, na koniec, Lucy czy Johanna. Jakoś nagle mi się spojrzało na to jeszcze pod innym kątem. Sweeney wspomina Lucy, owszem, ale w odniesieniu do teraźniejszośći myśli o Johannie (i przestaje o niej myśleć, gdy "odzyskuje" Lucy! to mi się nagle wydało znaczące). A jednocześnie nie chce jej spotkać, nie liczy na to... Wpadła mi interpretacja, która pozwoliłaby to połączyć - napisałam, żę Sweeney pożegnał i pogrzebał Lucy, a może razem z nią pogrzebał siebie? On już we własnych oczach jest spoza świata żywych, co on ma wspólnego z żywą Johanną? Może być przy niej tylko myślami, jak duch. Co on ma wspólnego z rojeniami Mrs.Lovett? Najpierw jej w ogóle nie słyszał, a jak coś zaczęło docierać, to... Że jak? Czego ona chce?! Jakieś życie planuje?! Jakie życie moze mieć trup, jaki ślub, nieboszczyki się nie żenią...! Sędziego chce pociągnąć za sobą, też pogrzebać. A zastanawiałyście się co byłoby potem? Wyszło jak wyszło, ale gdyby nie Lucy, Pani L., Toby...? Gdyby mu wszystko wyszło ślicznie jak planował (a nie robi wrażenia zdolnego do dalekich i złożonych planów) to co dalej? Czy nie zabiłby w końcu siebie? Pytanie, czy by wtedy pomyślał, co stanie się z Johanną...
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anajulia
Kapitan
Dołączył: 28 Gru 2005
Posty: 4438
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z Drogi Płeć: piratka
|
Wysłany: Czw 13:04, 27 Mar 2008 Temat postu: |
|
Aletheia napisał: | to już coś mówi o nich obojgu - Sweeneyu i Pani L. Gdyby chcieli Czynić Sprawiedliwość i Naprawiać Świat, to... Brrr... Takich nie chcę. Kolejni nawiedzeni ze swoją Jedynie Słuszną Prawdą? |
Wiecie co? To jest dość abstrakcyjna rozmowa bo żadna z nas nie zna oryginalnego tekstu Sondheima (chyba przeczytam zatem ). Ale zaręczam, że - z tego co o nim wyczytałam - nie ma tam nic podobnego (do tego, co w cytacie powyżej). Nasza parka nie ma poczucia Jedynie Słusznej Misji, ani potrzeby Naprawiania Świata. O ile dobrze zrozumiałam, Sondheim po prostu podkreślił całą ironię tej historii - abstrahując od intencji bohaterów. Więcej uwagi poświęcił kontekstowi społecznemu, obrazowi Londynu. I w tym ujęciu proceder uprawiany przez panią L. i pana T. nie jawi się jako misja (ani w pojęciu bohaterów, ani narratora), tylko satyra na ten zepsuty świat. U Burtona słychać to tylko w tekście piosenki. Jaka tam jest gra słów!
- Have a little priest.
- Is it really good?
- Sir, it's too good, at least.
Zauważcie, że każdy opis "kulinarnych wartości" danej osoby to krótka a celna satyra na reprezentowaną przez nią grupę społeczną. Ten tekst jest po prostu wyśmienity! Aż nie potrafiłam go dobrze przetłumaczyć. Tak, w każdym razie, wyobrażam sobie wymiar społeczny ST. Zdecydowanie bardziej satyryczny niż misjonarski, o! Ale będę się upierać, że on był nie bez znaczenia dla Sweeney'a
Aletheia napisał: | On zabija, bo CHCE, ona pichci paszteciki, bo jej się to opłaca, a nie żeby naprawiać świat. |
To prawda. Ale właśnie ów społeczny kontekst jakoś mu uporządkował myśli. Nie poczucie misji, nie! Poczucie... sensu? No kurcze, męczę się od trzech tygodni nad trafnym słowem . Chodzi mi o to, że Sweeney siedział tam taki oklapnięty, mimo że żądny krwi. Ale ani nie miał pomysłu, na tę swoją wendetę. Był wściekły, zrozpaczony, odgrażał się światu, ale był bezradny i - w gruncie rzeczy - nie zdolny do tego by wyjść na ulice i wyrzynać wszystkich jak leci. A koncepcja, którą podsunęła mu pani L., wydała mu się ...delectable also undetectable! O! Przepysznie ironiczna i zmyślna. Tego właśnie było mu trzeba. Jakiegoś kierunku, ulokowania w czymś swojej wściekłości i rozpaczy. On nie miał nigdy poczucia, że postępuje dobrze i słusznie. To było raczej takie "a dobrze Wam tak!"... No, ma ktoś pomysł na odpowiednie słowo?
Aletheia napisał: | A może odczepmy się wreszcie od tego społecznego tła, wyboru ofiar szukanych i zapomnianych... Czemu nie ma ANI SŁOWA, w całym wątku, o tym jedynym (?), któremu Sweeney darował życie? Ktoś napisał i przeoczyłam? A mnie się to wbiło - ten jeden, który nie wiedział nawet jak był blisko... Nie dawało mi to spokoju - Sweeneyowi chodziło o świadków? A ja bym chciała, żeby nie tylko. Chciałabym, żeby facet przeżył właśnie dlatego, że tymi świadkami były żona i córeczka. |
Ja od razu na niego zwróciłam uwagę, ale rzeczywiście, nie rozmawialiśmy tu o nim wcześniej. Jestem przekonana, że Sweeney bardzo wielu klientów po prostu solidnie obsługiwał. W przeciwnym razie cały proceder błyskawicznie wyszedłby na jaw, nie wspominając już o tym, że nie miałby klienteli bez reklamy, a reklama - jak mniemam - rozchodziła się wówczas głównie pocztą pantoflową. Natomiast fakt, że widz widzi właśnie tego jednego... Powiem szczerze, że za pierwszym razem, z nadmiaru bodźców sączących się z ekranu, nie przyjrzałam się tej kobiecie z dziewczynką uważnie i byłam (aż do następnego obejrzenia) święcie przekonana, że one istnieją tylko w wyobraźni Sweeney'a, że to Lucy i trochę już starsza Johanna i on tylko marzy, jakby to było, gdyby były przy nim... I dlatego nie zabija tego faceta. Bo jest zajęty tym swoim marzeniem. Bo w tej chwili nie ma w nim wściekłości tylko jakieś ciepłe, liryczne uczucia, więc darowuje mu życie. Ale one tam były naprawdę... co nie zmienia faktu, że powód mógł być ten sam. Świadkowie - na pewno. Ale stawiam też na stan ducha Sweeney'a. Na to, że widząc tę kobietę z córeczką, myślał o Lucy i Johannie. Myślał o nich z miłością. Myślał może, że te dwie kobiety siedzące w zakładzie nie powinny stracić męża i ojca tak, jak straciły go jego kobiety. Kto go tam wie, co on myślał, ale wyczuwa się w nim jakąś inną energię. Coś lirycznego. Śpiewa zresztą w tej chwili pięknie i lirycznie... choć to akurat bez znaczenia, bo cała "Johanna" jest taka, a krew się leje hektolitrami . Cóż za wyborna ironia! Ach!...
Aletheia napisał: | Sweeney pożegnał i pogrzebał Lucy, a może razem z nią pogrzebał siebie? On już we własnych oczach jest spoza świata żywych, co on ma wspólnego z żywą Johanną? Może być przy niej tylko myślami, jak duch. Co on ma wspólnego z rojeniami Mrs.Lovett? |
No ba! Pewnie, że tak! I jestem przekonana, że ten człowiek już nigdy nie byłby "żywy", nawet gdyby cały plan zemsty na sędzim udało się zrealizować po jego myśli, nawet gdyby Lucy umarła wcześniej naprawdę, nawet gdyby spotkał się z Johanną i pobłogosławił jej szczęśliwy związek z Anthonym. O nie, on już umarł. I nawet jeśli nie odebrałby sobie życia po doprowadzeniu wszystkich spraw do końca, to już pewnie nie potrafiłby się nim cieszyć. Myślę, że już lata niewoli uczyniły z niego psychicznego kalekę. A utrata Lucy zabiła go na dobre... chociaż... życie bywa nieprzewidywalne Ale ST to antyczna tragedia, a nie "Piraci z Karaibów" .
Ostatnio zmieniony przez Anajulia dnia Czw 13:42, 27 Mar 2008, w całości zmieniany 6 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Eddie
Piracki Lord
Dołączył: 31 Sty 2007
Posty: 770
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Czw 19:38, 27 Mar 2008 Temat postu: |
|
Jeśli chodzi o film (bo rzeczywiście głupio gadać o musicalu, którego się nie widziało ) to ja tam dostrzegam oba te wątki (i ten społeczny i ten taki hipokryzja coś tam, zgniła kondycja moralna ludzkości bla bla bla), ale wydaje mi się, że one są tam zmarginalizowane, potraktowane skrótowo (tak, że właściwie zlewają się w jeden) i że tak naprawdę plątają się gdzieś w tle całej tej dramatycznej historii Sweeney'a i L.
Anajulia napisał: | To prawda. Ale właśnie ów społeczny kontekst jakoś mu uporządkował myśli. Nie poczucie misji, nie! Poczucie... sensu? No kurcze, męczę się od trzech tygodni nad trafnym słowem . Chodzi mi o to, że Sweeney siedział tam taki oklapnięty, mimo że żądny krwi. Ale ani nie miał pomysłu, na tę swoją wendetę. Był wściekły, zrozpaczony, odgrażał się światu, ale był bezradny i - w gruncie rzeczy - nie zdolny do tego by wyjść na ulice i wyrzynać wszystkich jak leci. A koncepcja, którą podsunęła mu pani L., wydała mu się ...delectable also undetectable! O! Przepysznie ironiczna i zmyślna. Tego właśnie było mu trzeba. Jakiegoś kierunku, ulokowania w czymś swojej wściekłości i rozpaczy. On nie miał nigdy poczucia, że postępuje dobrze i słusznie. To było raczej takie "a dobrze Wam tak!"... No, ma ktoś pomysł na odpowiednie słowo? |
Na Sweeney'a nie mam słów . Ale w mojej jego interpretacji chyba kompletnie wywaliłam ten wymiar społeczny. Przerobiłam na zabijał, bo MUSIAŁ i voila! Jakkolwiek dziwnie to może zabrzmieć . Przecież nikt mu nie kazał . A z tym lokowaniem - mi się wydaje, że on już ulokował wcześniej tę swoją wściekłość i rozpacz - postanowił w Epiphany wyżyć się na całym świecie, a koncepcja L. wydała mu się tak zmyślna i tak przepyszna głównie dlatego, że może się bezstresowo wyżywać do woli, bo L. przerobi ciała na pasztet. Też sądzę, że nie miał poczucia, że postępuje dobrze - ale olał to, bo skoro cały świat jest zły, to również i ja dobry być nie muszę (nie ma się więc co wyróżniać) - ale uznał, że to zabijanie jest w jego przypadku konieczne, żeby nie zwariował. To zarzynanie ludzi miało być takim doraźnym lekiem - zanim dobierze się do sędziego - bo to on był jego celem - i tak naprawdę zabicie konkretnie jego miało stać się tym odkupieniem czy tam zbawieniem (co się tak wydzierał w Epiphany). Więc sądzę, że to było takie "Sorry, ale muszę" . Life is brutal - wszyscy jesteśmy robakami - muszę zrealizować swój cel, a że kosztem niewinnej krwi... no cóż, peszek... Taka obsesja na punkcie zabicia Turpina - nawet nie dlatego, że zabrał mu jego dawne życie (w sensie, że zawinił konkretnie jemu), ale dlatego, że skrzywdził Lucy. Dostatecznie słuszna słuszność - nie ma co się podpierać ideologią społeczną - można się najwyżej z politowaniem uśmiechnąć i poczynić ironiczną refleksję.
Aletheia napisał: | A może odczepmy się wreszcie od tego społecznego tła, wyboru ofiar szukanych i zapomnianych... Czemu nie ma ANI SŁOWA, w całym wątku, o tym jedynym (?), któremu Sweeney darował życie? Ktoś napisał i przeoczyłam? A mnie się to wbiło - ten jeden, który nie wiedział nawet jak był blisko... Nie dawało mi to spokoju - Sweeneyowi chodziło o świadków? A ja bym chciała, żeby nie tylko. Chciałabym, żeby facet przeżył właśnie dlatego, że tymi świadkami były żona i córeczka. |
Anajulia napisał: | Ja od razu na niego zwróciłam uwagę, ale rzeczywiście, nie rozmawialiśmy tu o nim wcześniej. Jestem przekonana, że Sweeney bardzo wielu klientów po prostu solidnie obsługiwał. W przeciwnym razie cały proceder błyskawicznie wyszedłby na jaw, nie wspominając już o tym, że nie miałby klienteli bez reklamy, a reklama - jak mniemam - rozchodziła się wówczas głównie pocztą pantoflową. Natomiast fakt, że widz widzi właśnie tego jednego... Powiem szczerze, że za pierwszym razem, z nadmiaru bodźców sączących się z ekranu, nie przyjrzałam się tej kobiecie z dziewczynką uważnie i byłam (aż do następnego obejrzenia) święcie przekonana, że one istnieją tylko w wyobraźni Sweeney'a, że to Lucy i trochę już starsza Johanna i on tylko marzy, jakby to było, gdyby były przy nim... I dlatego nie zabija tego faceta. Bo jest zajęty tym swoim marzeniem. Bo w tej chwili nie ma w nim wściekłości tylko jakieś ciepłe, liryczne uczucia, więc darowuje mu życie. Ale one tam były naprawdę... co nie zmienia faktu, że powód mógł być ten sam. Świadkowie - na pewno. Ale stawiam też na stan ducha Sweeney'a. Na to, że widząc tę kobietę z córeczką, myślał o Lucy i Johannie. Myślał o nich z miłością. Myślał może, że te dwie kobiety siedzące w zakładzie nie powinny stracić męża i ojca tak, jak straciły go jego kobiety. Kto go tam wie, co on myślał, ale wyczuwa się w nim jakąś inną energię. Coś lirycznego. Śpiewa zresztą w tej chwili pięknie i lirycznie... choć to akurat bez znaczenia, bo cała "Johanna" jest taka, a krew się leje hektolitrami . Cóż za wyborna ironia! Ach!... |
A to było pokazane jak on kogoś oszczędził? W ogóle nigdy tego nie zauważyłam!!! Wtedy jak był ten taki niby-majak, tak? Byłam przekonana, że to mu się Lucy majaczy z Johanną - nie zarejestrowałam, że te postacie są naprawdę . Podobnie jak nie zarejestrowałam tego, że oszczędza wtedy kolesia, niezła jestem . Piosenka jest wstrząsająca i poruszająca - to chyba ten moment w filmie, w którym widać jaki on jest naprawdę - to takie achhh... aż mam wyrzuty sumienia, że go nie lubię . Tak mi się to podobało - ta krew wszędzie i ten liryzm - pewnie dlatego, że wolny kawałek i zrozumiałam o czym był . Oczywiście żartuję - naprawdę piękne .
Aletheia napisał: | Mnie raczej zaskoczył, gorzej, totalnie zdumiał jego szampański humorek. Skąd? Dlaczego? Co mu tak nagle...? I pewnie dlatego prawie od razu połapałam się co będzie. Ona przecież zostawiła szeroko otwarty piec, buzował wręcz zapraszająco. A do tego popędzała go, żeby spalić... Lucy. Więc kiedy ją rozpoznał, to...? Czy nie nasunęło mu się samo? |
Nooo - właśnie konkretnie dlatego Todd mi podpadł . Jaki to wredny dziad! Spoko, rozumiem, że dostał właśnie obuchem w łeb, bo się skapnął, że zarżnął swoją Lucy, ale to jeszcze nie powód, żeby zabijać panią Lovett . Ale ja plotę - powód nie powód - rozumiem - on tam wyje (przy czym w ogóle jej [L.] nie słucha! wrr!) Luuuucy!!! po prostu czarna rozpacz "What have I done?!". Ale zaraz, zaraz... czyja to wina? - "Mrs. Lovett you're a bloody wonder, eminentlny practical and yet appropriate as always..." - no wiadomo - L. - po prostu wcielenie zła! A życie tych złych "should be made brief" - powinno zakończyć sie szybko - spoko, rozumiem ten spazm nienawiści. Ale bardzo niedobrze, że jest on skierowany w moją ulubienicę!!! I najgorsze jest to, że tak perfidnie ją potraktował! Bo luz, żeby ją od razu zabił, ale nie! Przybiera taką pozę (chociaż początkowo ona mu nie wierzy, boi się go) - mówi, że nie ma się czego bać, że spoko, on już zakapował, już zrozumiał, że trzeba żyć, a nie bezustannie zamęczać się przeszłością - a to są jej (L.) wartości, które cały czas chciała mu wpoić do mózgu, bo go naprawdę kochała i nie chciała, żeby do końca życia był cieniem człowieka. No więc wierzy w te jego słowa i jest przeszczęśliwa, bo oto spełniają się jej sny. A więc wychodzi na to, że on jej daje nadzieję - a potem mówi - ha ha żartowałem . Nie znoszę czegoś takiego!!!!!! Znaczy się - nie wiem czy dokładnie tak tam jest - musiałabym zobaczyć obraz, bo nie pamiętam jakie oni tam dokładnie miny robili - ale piosenka brzmi mi właśnie w ten sposób, no i pamiętam, że mniej więcej takie wrażenie odniosłam w kinie. Plus to, że Todd lubuje się w takich ironiach . No ta mu rzeczywiście wyszła - okrutna - pewnie taka jak chciał .
Co jeszcze a propos tej sceny. Ona pokazuje jak bardzo L. była uzależniona emocjonalnie od Todda - bo inaczej jak mogłaby mu uwierzyć?! No chyba, że nie uwierzyła - też tak może być... Może to moja nadinterpretacja . I w tym momencie cały mój konstrukt wali się w gruzy . Ale będę kontynuować . Takie objawy obserwowałam u niej przez cały film. Ona normalnie jest taka bardzo hej do przodu - ale jak tylko Todd na nią ryknie, to momentalnie podkula ogon i zmienia jej się ton - dobrze kochanie, niech będzie tak jak chcesz. Przecież żeby go chronić zdecydowała się nawet poświęcić Toby'ego - a bardzo tego nie chciała - ale Todd ważniejszy... Co więcej - tę schizę w jej mózgu pogłębia fakt, że Todd cały czas ją od odrzuca. Więc ona jest w takim błędnym kole - bardzo się stara, bo go kocha, opiekuje się nim najlepiej jak potrafi - i właśnie dlatego tak mu ulega (w sensie, że realizuje jego wolę, wszystko to co on każe), bo się boi, że od niej odejdzie jeśli nie będzie spełniać jego oczekiwań - a ona bardzo boi się zostać sama. Przy czym - tak naprawdę sobie tego nie uświadamia, bo uważa się za osobę, która jest w stanie poradzić sobie absolutnie ze wszystkim - więc nie pozwala sobie na żadne słabości. Jeszcze ten jej perfekcjonizm - wszystko musi być ładnie, pięknie, wszyscy dookoła zadowoleni, dodatkowo w połączeniu z realizmem i zmysłem praktycznym. Przy takiej psychice nietrudno o schizę. Ale za to bardzo trudno ją sobie (tą schizę) zidentyfikować. L. nigdy nie stwierdzi, że jej problemem jest Todd. I to nawet nie tylko dlatego, że jest w nim ślepo zakochana, ale dlatego, że miłość do niego stała się sensem jej życia (a coś takiego bardzo trudno zanegować). Wychodzi w sumie na to samo, wiem . Ciężko mi to wytłumaczyć... Chodzi mi o to, że L. nie skłamała o Lucy, tak jak to właśnie odebrał Todd w ostatniej scenie, dlatego, że się w nim zakochała i postanowiła mieć go całego dla siebie - bo była taką podłą, chciwą, egoistką i myślała tylko o sobie i miała gdzieś piękno, prawdę i to co on czuje... Tylko chciałam powiedzieć, że ona go naprawdę kochała właśnie taką szczerą miłością - nie chciała go krzywdzić - chciała go chronić - stał się sensem jej życia. Stawiała sobie, swoim uczuciom bardzo wysokie wymagania - w kontekście Todda. Ona ma duży problem z tym, że zaczęła budować tę relację na kłamstwie, nie powiedzeniu całej prawdy do końca. To było, co prawda, wyrazem troski o niego (bo w jej mniemaniu Todd miał słabą psychę), ale bardzo ją to bolało, bo przecież jeśli się kogoś kocha, to powinno być się z nim szczerym - czuła, że to jest nie w porządku. Jak Toby jej śpiewa tę piosenkę, to w pewnym momencie mu przerywa i wyskakuje z tą portmonetką - dotknął drażliwej kwestii i w łeb wzięło całe jej racjonalne myślenie i się tak głupio zdemaskowała - ona! Ale po prostu strasznie jej zakontrastowało to takie idealnie szczere uczucie dziecka (dokładnie takie jakie ona by chciała, żeby jej własne było względem Todda) z tym jej wewnętrznym bałaganem. Naprawdę ją to gryzło, bo przecież L. jest w stanie przejść do porządku dziennego nawet nad kanibalizmem , jeżeli tylko uzna, że to jest właściwe, opłacalne czy stosowne w danej sytuacji. A tutaj widać, że "being close and being clever" (o co siebie obwiniała) było w jej pojęciu wysoce niestosowne w kontekście jej uczuć do Todda. Sądzę, że ona w gruncie rzeczy chciała, żeby Mr. T. znał prawdę - byłoby jej wtedy o wiele lżej - ale to wszystko zabrnęło już tak daleko, że nie mogła już tego odkręcić. Dlatego tak łatwo mu uwierzyła w ostatniej scenie - bo te jego słowa, to, że ją porwał do tańca - to było to czego pragnęła. Zdejmowało to z niej poczucie winy (ona się tam strasznie mota jak mu się tłumaczy na początku śpiewa "No, no, not lied at all", a później jest już "Yes, I lied, 'cause I love you" - kolejny dowód, że ją to gryzło), bo skoro Todd - nawet pomimo tego wszystkiego co się stało - mówi jej, że teraz będzie mógł już żyć normalnie i zapomnieć o tej strasznej przeszłości, to ona jest w siódmym niebie - jej cel został osiągnięty - a więc środki, przy użyciu których został zrealizowany można uznać za dobre. Wybacza się jej to ukrywanie prawdy, a na pierwszy plan wysuwa się wszystko to co zrobiła dobrego - czyli, że uratowała Todda i że będzie mógł się teraz cieszyć życiem. I co jeszcze bardziej cudowne - Mr. T. odwzajemnia w końcu jej uczucie - czyli warto było przechodzić przez to wszystko, warto było robić te okropne rzeczy, tłuc się z własnymi myślami - bo oto jej marzenia materializują się w pełni. No - i uwierzyła mu tak łatwo, bo to było to czego chciała i czego potrzebowała. Takie ukojenie dla jej udręczonej psychy. A już była na skraju - bo zobaczyła trupa Lucy i chciała ją spalić zanim Todd zejdzie. Później chyba bała się otwierać tych drzwi do tego pieca, żeby on jej nie rozpoznał w świetle płomieni. Bo Todd dowiedzieć się nie mógł, że zabił własną żonę - bo to się skończy tragicznie dla nich obojga. Ale to musiał być stres!!! Nie sądzę, żeby to miało oznaczać wyrachowanie. Działała tam w niezwykle silnych emocjach. A gdyby była aż taka wyrachowana, to by już dawno posłała żebraczkę na tamten świat (żeby się nie wydało nigdy) - co to jest dla kobiety która piecze placki z ludzi! Nic! Ale nie była w stanie - bo Lucy była częścią Todda - więc ona sobie po prostu wymazywała ją z pamięci - ale krzywdy jej nie była w stanie zrobić - bo to tak, jakby zrobiła coś złego Toddowi. Oczywiście - to bardziej jej podświadomość - ale między innymi dlatego chce wyjeżdżać z Londynu - żeby mieć spokój, żeby ona (Lucy) jej już nie nękała - bo to jej przypominało o tym, że ukrywa coś przed Toddem. Że ma coś nie tak w głowie - widać też w tych jej snach - w każdym calu są piękne i idealne i tylko Todd się tam kładzie cieniem - postać, wokół której one są śnione i która jest ich istotą - tak, my wiemy, że on po prostu jest takim mrukiem, ale to przecież są sny, i to do tego idealizowane! - więc jego wyobrażenie tam (w tych snach) jest tak naprawdę dość szokujące - oprócz oczywiście tego, że zabawne.
No więc - celem tego wywodu jest dalsze przekonywanie, że pani Lovett nie była szatanicą, tylko postacią tragiczną . I to zło które się tam działo było wynikiem bardzo zróżnicowanych czynników - zewnętrznych (w sensie sytuacyjnych - jej położenie - samotna, biedna wdowa bla bla bla i to co się później dzieje - pojawienie się Todda, jego szaleństwo - trochę ją to tak naprawdę przerastało) i wewnętrznych (cechy charakteru i uczucia czy namiętności, które nią targały i z którymi nie potrafiła sobie poradzić) - a nie po prostu tego, że była złaaaaaaaaaa. Acha - nie twierdzę przy tym, że była wariatką. "Schizy" to w gruncie rzeczy dla mnie dość neutralne określenie - chodzi mi o jakieś takie newralgiczne punkty w psychice człowieka. Każdy ma jakieś schizy, no . To powoduje, że ludzie mogą się wydawać niekonsekwentni - jak schizują to robią bardzo dziwne rzeczy - dają się ponosić emocjom, postępują nielogicznie, wbrew rozsądkowi, racjonalizują swoje lęki itp. I potem wychodzą takie kwiaty. Ale fajnie się takie rzeczy interpretuje . W sensie - ciekawie .
Nooo - takie mniej więcej mam pomysły na panią Lovett . Jak będzie już DVD to przemyślę to dokładniej - jeśli coś będzie się nie zgadzać to poprzerabiam, albo wywalę i powymyślam nowe koncepty . W każdym razie ostateczne wnioski będą takie same . Podoba mi się słowo erystyka - wcześniej go nie znałam .
Ze Sweeney'em mam podobnie - moja jego interpretacja jest tak naprawdę nie do końca spójna - ale też nie jestem zwolenniczką takiego zupełnego racjonalizowania jego psychiki. Zresztą, ja nawet szukam schizów u spójnych logicznie postaci - typu Norrington z CBP . To taki Sweeney Todd to jak dla mnie food for thought - jedzonko dla myśli , pożywionko dla mojego mózgu .
|
|
Powrót do góry |
|
|
Aletheia
Oficer
Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 4636
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: piratka
|
Wysłany: Czw 23:18, 27 Mar 2008 Temat postu: |
|
Anajulia napisał: | Nie poczucie misji, nie! Poczucie... sensu? (...) No, ma ktoś pomysł na odpowiednie słowo? |
Poczucie celowości. Cel i plan. Zjadliwy! (nomen omen ) Makiaweliczny! Niech parszywy Londyn zjada sam siebie! Poczucie świadomości, bo tylko oni dwoje będą o tym wiedzieć. Niczego nie naprawią, ale będą widzieć - Londyn i swój dom, miniaturkę Londynu, z zamkniętym obiegiem zjadających i zjadanych. Może i Sweeneya zaślepia nienawiść i odurza krew, ale i tak widzi więcej od swoich nieświadomych ofiar - takie jest jego postrzeganie, tak myśli o sobie.
Anajulia napisał: | Jestem przekonana, że Sweeney bardzo wielu klientów po prostu solidnie obsługiwał. W przeciwnym razie cały proceder błyskawicznie wyszedłby na jaw, nie wspominając już o tym, że nie miałby klienteli bez reklamy, a reklama - jak mniemam - rozchodziła się wówczas głównie pocztą pantoflową. |
Tak, też myślę, że jednak nie mógł szlachtować każdego bez wyjątku, dlatego dodałam pytajnik. Miałam też na myśli, że to może nie był jedyny, którego ocaliła rodzina. Trudno zresztą tak właściwie określić ile tam mija czasu, ale chyba nie dłużej niż miesiąc czy dwa? A reklamy były, choćby w gazetach, ale też z pewnością nie szukałby takiego rozgłosu, więc faktycznie raczej wzajemne polecenia, szczególnie, że reputacja mu się z reklam nie wzięła. A przecież wydaje się ją mieć, słowa sędziego o tym świadczą.
Anajulia napisał: | ST to antyczna tragedia |
O właśnie, już któryś raz to piszesz i ciągle zapominam napisać, że kiwam. W całej tej historii jest taki antyczny fatalizm, że co by Sweeney nie zrobił to i tak by niczego nie uratował. A już zakończenie... Toby przeżył, bo suflera nie było. Nawet Johanna i Anthony zostają na dalszym planie. Na pierwszym jest wyłącznie Tragedia i cześć pieśni.
Eddie napisał: | Podobnie jak nie zarejestrowałam tego, że oszczędza wtedy kolesia, niezła jestem |
Bo tych krojonych to Burton pokazywał z lubością, dobrze pilnował, żeby nic kamerze nie umknęło. A że tam jeden się wymknął... Ot, wypadek przy pracy. Pozwolił Sweeneyowi na chwilę sentymentu, ale nie rozwodził się nad tym zbytnio.
A mnie się ten moment spodobał, bo...
Nie wybielają go w tym filmie, ani Burton, ani Depp. Jasne, użalamy się tu, jak to się po biedaczku życie przejechało, ale to jednak JEST morderca i zostało to pokazane dobitnie - dodatkowa zaleta tego filmu. Zabija bez usprawiedliwiania się, bez wahania. Ofiar nie chroni z góry nic - status społeczny, płeć, wiek... Tylko jego decyzja, choćby pod wpływem sentymentu. Dla niego liczy się już tylko Johanna, ale ona jest jakoś poza kręgiem jego świata. A pozostali? Panią L. toleruje, bo mu potrzebna. Toby żyje, bo ona go osłania. Ale gdy szukają dzieciaka po kanałach, to co? Bawi się tą brzytwą, bo jej nie miał gdzie zostawić? I dlatego podobał mi się ten moment z facetem, który przeżył. Bo świadczy, że coś tam jednak w Sweeneyu czasem jeszcze drga.
Aaa, to by tłumaczyło, czemu Eddie przeoczyła.
Eddie napisał: | Dlatego tak łatwo mu uwierzyła w ostatniej scenie - bo te jego słowa, to, że ją porwał do tańca - to było to czego pragnęła. Zdejmowało to z niej poczucie winy (ona się tam strasznie mota jak mu się tłumaczy na początku śpiewa "No, no, not lied at all", a później jest już "Yes, I lied, 'cause I love you" - kolejny dowód, że ją to gryzło), bo skoro Todd - nawet pomimo tego wszystkiego co się stało - mówi jej, że teraz będzie mógł już żyć normalnie i zapomnieć o tej strasznej przeszłości, to ona jest w siódmym niebie - jej cel został osiągnięty - a więc środki, przy użyciu których został zrealizowany można uznać za dobre. |
Tak, gryzło ją! Cały czas się bała, żę sprawa się rypnie. No i jak się rypła... To kiedy jednak jej "wybaczył" uwierzyła natychmiast, wręcz desperacko i z jaką ulgą. Tym większy potem jej szok. Zginęła, bo mu uwierzyła.
Eddie napisał: | Że ma coś nie tak w głowie - widać też w tych jej snach - w każdym calu są piękne i idealne i tylko Todd się tam kładzie cieniem - postać, wokół której one są śnione i która jest ich istotą - tak, my wiemy, że on po prostu jest takim mrukiem, ale to przecież są sny, i to do tego idealizowane! - więc jego wyobrażenie tam (w tych snach) jest tak naprawdę dość szokujące - oprócz oczywiście tego, że zabawne. |
AAAAA!!!!! I ja jeszcze nic nie powiedziałam o tych jej wizjach?! Szczególnie w tym kontekście?! Ja z moim fiołem na tle wizualnej strony filmów jeszcze siedzę cicho?! Ta scena na molo... Wysokie miejsce na mojej prywatnej liście Kadrów Wszechczasów!!! (Piszę jakbym miała taką listę... Może by spisywać...?) Rozwaliło mnie to, zabiło, zatkało, dech odebrało i rozmazało po podłodze. Coś takiego jest w tej kombinacji kolorów, w kompozycji tego obrazu... że wywraca mózg na lewą stronę. Ta biel garnituru i desek, ten wściekły oranż sukni i ten farbkowy lazur naokoło... I jeszcze ten lazur migotał... Kocham filmy Burtona między innymi za obraz właśnie, ale to już był szczyt. I nawet żadnej nominacji za zdjęcia... A, bardzo dobrze. Wszelkie Oscary to mało!
Ta scena jest przegenialna, ale reszta wizji Mrs.Lovett też jest świetna (pasiate wdzianko zaraz po białym garniturze! albo równie dobre! ). Zauważcie jak to się różniło od scen Barkera z żoną. Mrs.Lovett wymarzyła to najlepiej jak umiała, ale... no właśnie lepiej nie umiała. Jej marzenia są niby idylliczne, a jednak przykurzone, pastelowe, szarawe. Ani tam prawdziwego słońca, ani życia... Sweeney też nieżywy, siedzi jak mumia, kompletnie nieobecny. Posadziła go w tych marzeniach jak lalkę, przebrała wedle swojego wyobrażenia, a on nic, zero inicjatywy, zero współpracy, ledwo w ogóle odpowiada... I oboje nadal z tą upiornie siną bladościa i czarnym podkrążeniem. Jakby ich jej marzenia nie przebrały, gdzie by ich nie wyniosły, to L. nie potrafi się jednak wyrwać z aktualnej rzeczywistości. Zawsze będzie w niej jakaś sino-szara podświadomość, coś ją będzie trzymało w tym czarno-granatowo-szarym Londynie. A jednocześnie, jakie te WSZYSTKIE bez wyjątku kadry, i wizyjne i Londyńskie, klaustrofobiczne! Burtonowe filmy zawsze są jekieś zamknięte, ciasne, ale tutaj jak nigdy! Ech, czy nikt nie widzi, jak ten film WYGLĄDA?
|
|
Powrót do góry |
|
|
Eddie
Piracki Lord
Dołączył: 31 Sty 2007
Posty: 770
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pią 1:26, 28 Mar 2008 Temat postu: |
|
Och - no właśnie mi się bardzo podobało jak wyglądał ten film!!!!!!! Jak go oglądałam oczywiście - bo teraz już nic nie pamiętam . Pewnie dlatego, nie lubię oglądać filmów - bo tak naprawdę nie za bardzo rejestruję to co się dzieje na ekranie - jak będzie pokazane, że ktoś kradnie klucz - to ja to zapewne przeoczę i później się będę dziwić - hej, a jak on wszedł skoro nie miał klucza... . Ale pamiętam, że wrażenia wizualne z tego seansu były szalone . No właśnie... zawsze pamiętam swoje wrażenia skądyś tam... Ale nigdy nie jestem pewna co tak konkretnie naprawdę widziałam .
W każdym razie - zauważyłam, że te ich sny się różnią. Sen Barkera mnie zemdlił - był do wyrzygania idealny. A sny L. były... hmm... nie wydawały mi się zakurzone... to były takie... hmm... idealizowane wizje realistki - nie mdliły w każdym razie . Nie umiem wyjaśnić o co mi chodzi . Ale sama siebie rozumiem . W każdym razie - co do roli Sweeney'a w snach Lovett - wydaje mi się, że był w nich taki niemrawy - bo to ona nie potrafiła go "ruszyć". Zawsze wierzyłam, że w snach "wychodzi" podświadomość człowieka. I ona - och, to takie smutne - potrafiła go tam sobie ładnie ubrać, ale już nie potrafiła zrobić tak, żeby był szczęśliwy (co było przecież jej marzeniem). Myślę, że właśnie to ją bolało - bo naprawdę go kochała. Nie miała Toddowi za złe, że normalnie, tak na co dzień nie wykazuje żadnej inicjatywy - ona go akceptowała tak totalnie, że nie wydaje mi się, żeby była w stanie w ogóle cokolwiek mu zarzucić - on był idealny. Myślę, że właśnie sobie zarzucała. A że robiła wszystko z zapałem i na 110 % (to nie podlegało dyskusji "could that thing have cared for you like me?"), to myślę, że przyczyn tego, że nie udaje jej się go (tak w realu) "ożywić" upatrywała w "niedoskonałości" własnych uczuć - że właśnie w tym miejcu nie jest mu w stanie dać wszystkiego 150 % co najlepsze (na co on oczywiście bezdyskusyjnie zasługuje), bo go okłamuje, ukrywa przed nim prawdę. Wiem, że to wszystko mętne, ciężko tak naprawdę o tym gadać, może źle dobieram słowa. Ale chodziło mi o to, żeby wykazać, że właśnie ona nie była wyrachowana i że właśnie, wbrew pozorom, nie stresowała się tym, że sprawa się rypnie. Jakby tylko to było przedmiotem jej zmartwień, to z jej talentem do knucia intryg, wydaje mi się, bez problemu zachachmęciła by tak, że by się nigdy nie rypło. Może kiedyś mi wpadnie do głowy pomysł jak to wyjaśnić, bo wiem, że to jest trudne w odbiorze, bo ten obraz L. jest w mojej interpretacji tak naprawdę bardzo niespójny i pełen sprzeczności. Ale ja wiem o co mi chodzi . Ale to już się boję pisać cokolwiek o Sweeney'u . Wiesz, wbrew pozorom, nie uważam go za złego . Przeciwnie - dostrzegam, że coś w nim drga, i to mocno (drga). Sorry, moim zdaniem koleś się po prostu na mordercę nie nadaje . To będzie ciężko wyjaśnić, tym bardziej, że pewnie zacznę od tego, że dziad jest beznadziejny, bo zabił panią Lovett . No bo jak tak mógł!!!!!!! Jej jedyną zbrodnią było to, że go pokochała, za bardzo... Ach...! Nie, nie daruję mu tego!!!!!
Lepiej już pójdę spać .
|
|
Powrót do góry |
|
|
Eddie
Piracki Lord
Dołączył: 31 Sty 2007
Posty: 770
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Nie 13:48, 30 Mar 2008 PRZENIESIONY Pon 0:18, 31 Mar 2008 Temat postu: |
|
Wiecie co? Jak ja lubię takie poranki jak dzisiaj! Obudziłam się i już wszystko wiem... przynajmniej tak mniej więcej . Wiem co muszę zrobić, znaczy się. Wczoraj dostałam jakiejś schizy kiedy się dowiedziałam, że będę mogła za tydzień (och! już za 6 dni ) obejrzeć Sweeney'a. Bałam się, że nie będę umiała obejrzeć tego tak jak za pierwszym razem, co doprowadziło mój mózg do dosyć poważnego rozstroju - bo wtedy oglądanie nie miałoby sensu. Sorry za te szczegóły z życia osobistego, ale muszę się gdzieś wygadać - padło na Was . Nikomu tutaj (znaczy się z tych osób co mam pod ręką) nie chce już się tego słuchać, bo już chyba od miesiąca morduję ten temat . W każdym razie wtedy w kinie wszystko mi się tak strasznie podobało i było tak jak powinno być i byłam taka szczęśliwa . No właśnie - powinnam była iść sama, to bym potem nie zaczęła kombinować. A tak to, oczywiście, później się nasłuchałam komentarzy, które mnie trochę wykrzywiły. Znaczy się, moim przyjaciołom też bardzo się podobało (tak naprawdę tylko jedna osoba była zniesmaczona), ale odebrali ten film trochę inaczej niż ja. W ogóle nie zwracali uwagi na coś, co mi wydało się znaczące, albo wręcz to negowali. Więc pomyślałam, że jestem jakaś dziwna (ale nowość ). No więc zaczęłam się przestawiać na normalny tok myślenia, ale bardzo ciężko mi to szło tak naprawdę, bo pozostawało w sprzeczności z moimi falami mózgowymi. No ale w końcu doszłam do wniosku, że oni mają rację, bo w trailerze - och! mogłam też tego głupiego trailera nie oglądać! to bym się tak to pokłóciła i by był spokój... a tak to - on zaważył... no właśnie - bo w trailerze tak na dobrą sprawę też nie było mowy o tym, co mi się w mózgu ulęgło. Więc zaczęłam przerabiać tę swoją interpretację. Jak znowu w następnym tygodniu poszłam do kina to sprawdzać - w sensie, te przerobione interpretacje - czy będą grały - no to oczywiście zobaczyłam, że też jest historia i to wcale nie bez sensu - chyba nawet bardziej logiczna. Problem był tylko taki, że jakaś cząstka mnie nie przeżyła tego tak jak za pierwszym razem. Ale byłam z koleżanką i jej się podobało. Jak gadałyśmy, to widać było, że ma fajne wrażenia, więc jakoś mnie przeciągnęła - w sensie przekonała do tej historii. Doszłam do wniosku, że to poczucie "niekompletności" musi być wynikiem moich fochów - znaczy się - sceptycznego nastawienia z jakim udałam się na seans - bo oczywiście nie byłam zbytnio zadowolona z tego, że muszę przerabiać tę moją pierwotną wersję - no ale niemniej - wiedziałam, że tak jakby muszę ją przerobić - tym bardziej, że za pierwszym razem nie zakumałam połowy dialogów - więc i tak sądziłam, że to nawet bardzo prawdopodobne, że sobie tam parę rzeczy dopisałam - wtedy za pierwszym razem. No to spoko - teraz je "odpisałam" i starałam się już więcej nimi nie zajmować. No i było fajnie - osiągnęłam stan względnej równowagi. Ale tamte interpretacje wracały, a ponieważ to one były bardziej zgodne z moim mózgiem, to znów zaczęły przeważać. Wczoraj to już myślałam, że zeświruję. Ale dziś się obudziłam i stwierdziłam, że to nic nie szkodzi, że jestem mało logiczna i że z ST robię sobie mało logiczny film . Trudno . Ale już się nie stresuję oglądaniem go . Grunt to pozytywne nastawienie . Och, jak optymistycznie .
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anajulia
Kapitan
Dołączył: 28 Gru 2005
Posty: 4438
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z Drogi Płeć: piratka
|
Wysłany: Wto 23:28, 01 Kwi 2008 Temat postu: |
|
Wygląda na to, że dawno mnie tu nie było - nie mogę tak osłabiać niepoczytalnego epistolarnie tercetu!
Eddie napisał: | mi się wydaje, że on już ulokował wcześniej tę swoją wściekłość i rozpacz - postanowił w Epiphany wyżyć się na całym świecie, a koncepcja L. wydała mu się tak zmyślna i tak przepyszna głównie dlatego, że może się bezstresowo wyżywać do woli, bo L. przerobi ciała na pasztet. |
A ja myślę, że jeszcze nie postanowił, tylko raczej bredził . Owszem, chętnie by to zrobił, ale pewnie nic by z tego nie było, gdyby nie zmyślna pani L. . Żeby zamknąć (już to widzę, hehe) tę nieszczęsną kwestię społeczną, chcę postawić tu tę tezę, która mnie do niej przywiodła i jest szansa, że w oparciu o nią osiągniemy jakiś konsensus - zwłaszcza, że już raz nam sie udało (na GG). Otóż, nie próbuję wybielać Sweeney'a, ale całe zamieszanie z wymiarem społecznym było dla mnie kontekstem dla istotnej myśli, zmiany optyki na tę postać. On nie zabijał ot tak, na zimno, bez sensu, z wyrachowania. On zabijał w permanentnym afekcie, w rozpaczy, w zaślepieniu tą swoją miłością, z której pozostała mu już tylko mantra "sędzia, sędzia...". A skoro działał w afekcie, to Sweeney nie był bezdusznym psychopatą, tylko człowiekiem, w którym gotują się uczucia, człowiekiem opętanym jakąś ideą, którą sobie uroił, żeby nie zwariować z rozpaczy. I od tej tezy łatwo nie odstąpię, bo jeśli Sweeney jest psychopatą, to to rzeczywiście li tylko makabryczny, obleśny film, zupełnie jak ekranizacja z 2006 roku, którą się już w tym wątku zniesmaczałam. Moim zdaniem, Todd to postać tragiczna, w gruncie rzeczy na podobną modłę jak pani L.
No i stąd właśnie wziął mi sie wątek społeczny. Nie to, żeby Sweeney miał poczucie misji. Zabijał bo zabijał. Ale dzięki pomysłowi pani L. cały ten makabryczny proceder stał się nie tyle możliwy (bo odtąd pan T. mógł sobie zarzynać bezkarnie), co sensowny i cudownie ironiczny. A przecież właśnie sensu Sweeney'owi było brak...
Aletheia napisał: | Poczucie celowości. Cel i plan. Zjadliwy! (nomen omen ) Makiaweliczny! Niech parszywy Londyn zjada sam siebie! |
O! ...Amen?
Eddie napisał: | A to było pokazane jak on kogoś oszczędził? W ogóle nigdy tego nie zauważyłam!!! Wtedy jak był ten taki niby-majak, tak? Byłam przekonana, że to mu się Lucy majaczy z Johanną - nie zarejestrowałam, że te postacie są naprawdę . |
No ja też nie właśnie . Tak to zaznaczam, ku pokrzepieniu, bo zawsze desperujesz, że nic nie widzisz na filmach .
Eddie napisał: | Piosenka jest wstrząsająca i poruszająca - to chyba ten moment w filmie, w którym widać jaki on jest naprawdę - to takie achhh... |
<kiwa energicznie> Ano właśnie. I, na ironię, ciężko to dostrzec przez tę tryskającą w obiektyw krew .
Eddie napisał: | Aletheia napisał: | Mnie raczej zaskoczył, gorzej, totalnie zdumiał jego szampański humorek. | Nooo - właśnie konkretnie dlatego Todd mi podpadł . Jaki to wredny dziad! |
Ale pomyślcie, jakie by to było denne gdyby a) rzucił sie na nią z brzytwą i okrzykiem "jak mogłaś?! zabiję cię!", b) poderżnął sobie gardło pozostawiając panią L. przy życiu, mimo, że wyszło na to, że to przez nią (a nie sędziego) jego Lucy nie żyje, c) naprawdę jej wybaczył i żyliby długo i szczęśliwie, uprzednio poderżnąwszy gardło Toby'emu, d) coś równie melodramatycznego lub absurdalnego . Po pierwsze - dzięki takiemu rozwiązaniu sprawy mamy jeszcze jeden moment zaskoczenia w tej pełnej niespodzianek puencie i człowiek może wyjść z kina cudownie rozwalcowany ilością emocji. Po drugie - jakie to symboliczne, że pani L. ginie w taki sposób, a nie od brzytwy/śmiercią samobójczą/żyje dalej opłakując "tego wrednego dziada" . Ginie od narzędzia swej zbrodni, tak samo jak Sweeney. Ginie jak na wiedźmę przystało, czyli płonie żywcem. Ileż tu analogii, symboli, ach!... No i po trzecie - Sweeney do końca pozostał sobą. Przepełniony tą ironią i goryczą właśnie. Nie wiem, jak ona mogła mu uwierzyć. On miał obłęd w oczach. Ja tam byłam pewna, że zaraz ją zaszlachtuje. Sama sobie winna - trzeba było uciekać .
Oczywiście bardzo lubię panią L., a wręcz jestem bliska do dopisania jej na listę swoich ulubionych bohaterów filmowych (a Sweeney'a nie ), ale nie myślę, by pan T. jakoś zwredniał na koniec . Zachował się konsekwentnie.
...przeczytałam po raz kolejny - znów wstrząśnięta - tę apologię pani L. i apeluję o zaprzestanie . My się tu (tzn. reszta tercetu) w pełni zgadzamy, już nie musisz, Eddie . Jesteś niesamowita
Aletheia napisał: | Jej marzenia są niby idylliczne, a jednak przykurzone, pastelowe, szarawe. Ani tam prawdziwego słońca, ani życia... Sweeney też nieżywy, siedzi jak mumia, kompletnie nieobecny. Posadziła go w tych marzeniach jak lalkę, przebrała wedle swojego wyobrażenia, a on nic, zero inicjatywy, zero współpracy, ledwo w ogóle odpowiada... I oboje nadal z tą upiornie siną bladościa i czarnym podkrążeniem. Jakby ich jej marzenia nie przebrały, gdzie by ich nie wyniosły, to L. nie potrafi się jednak wyrwać z aktualnej rzeczywistości. Zawsze będzie w niej jakaś sino-szara podświadomość, coś ją będzie trzymało w tym czarno-granatowo-szarym Londynie. |
Tak! Tak! Tak! Też mnie to poraziło. Za pierwszym razem rozbawiło, bo nie pomyślałam, że zachowanie tej ich trupiobladości w słonecznej wizji ma jakiekolwiek znaczenie oprócz przełamania ponurej grozy chwilą humoru. A potem ta beznadziejność marzeń pani L. przyprawiła mnie o dreszcze...
Eddie napisał: | ona - och, to takie smutne - potrafiła go tam sobie ładnie ubrać, ale już nie potrafiła zrobić tak, żeby był szczęśliwy (co było przecież jej marzeniem). |
Właśnie...
Aletheia napisał: | Ech, czy nikt nie widzi, jak ten film WYGLĄDA? |
No jak "nie widzi"?! Ja tu się z zachwytem ślinię od tygodni nad każdym kadrem i oprawiam w przysłowiową ramkę! Co parę dni inny screen na pulpicie .
A teraz niecierpliwie oczekuję Tajnej Interpretacji Eddie...
Ostatnio zmieniony przez Anajulia dnia Wto 23:40, 01 Kwi 2008, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Aletheia
Oficer
Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 4636
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: piratka
|
Wysłany: Śro 12:41, 02 Kwi 2008 Temat postu: |
|
Anajulia napisał: | A skoro działał w afekcie, to Sweeney nie był bezdusznym psychopatą, tylko człowiekiem, w którym gotują się uczucia, człowiekiem opętanym jakąś ideą, którą sobie uroił, żeby nie zwariować z rozpaczy. I od tej tezy łatwo nie odstąpię, bo jeśli Sweeney jest psychopatą, to to rzeczywiście li tylko makabryczny, obleśny film, zupełnie jak ekranizacja z 2006 roku, którą się już w tym wątku zniesmaczałam. Moim zdaniem, Todd to postać tragiczna, w gruncie rzeczy na podobną modłę jak pani L. |
Czyżby tak to wyglądało w moim poprzednim poście? W życiu bym nie zasugerowała u niego bezduszności. Wręcz przeciwnie, to nadmiar uczuć go zaprowadził w przepaść. Ale też, jak pisałam, rozpacz jest u niego głęboko. On się w niej sam bez przerwy marynuje, ale jej jednak przez większość czasu nie ujawnia. Co prawda, z myśleniem u niego mizernie, brzytwa mu zastąpiła rozum, faktycznie gdyby nie L., daleko by nie zajechał (Bamforda najchętniej by w pierwszym odruchu pokroił na placu, gdyby go nie powstrzymała), ale starcza mu przynajmniej tyle przytomności, żeby to co mu się w duszy gotuje ukryć, polakierować warstewką zjadliwego cynizmu. Choć i to może nie tyle wyrachowanie, co gorycz. Ale efekt jest taki, że z wierzchu, owszem, ma też coś z psychopaty. Jakby celowo starał się zabijać psychopatycznie, na zimno - i z przypadkowymi ofiarami nawet mu wychodzi, ale choćby przy sędzim jednak się nie moze powstrzymać i uczucia wybuchają.
Anajulia napisał: | Po drugie - jakie to symboliczne, że pani L. ginie w taki sposób, a nie od brzytwy/śmiercią samobójczą/żyje dalej opłakując "tego wrednego dziada" . Ginie od narzędzia swej zbrodni, tak samo jak Sweeney. Ginie jak na wiedźmę przystało, czyli płonie żywcem. Ileż tu analogii, symboli, ach!... |
AAAA!!! Wiedziałam, czułam, mówiłam! Spalił ją jej własny fach i... spłonęła z miłości, jak ćma!
Anajulia napisał: | Nie wiem, jak ona mogła mu uwierzyć. On miał obłęd w oczach. Ja tam byłam pewna, że zaraz ją zaszlachtuje. Sama sobie winna - trzeba było uciekać |
No jak to jak mogła? Bo chciała! Bo jej zależało! Bardziej niż na życiu, choć jeszcze nie wiedziała... A jakby zaczęła uciekać? To byłoby dopiero paskudne, smutne, ale w jakiś taki... hmm, brudny sposób. Zarówno gdyby jej się udało uciec, jak i gdyby ją złapał. Lepiej, że tak z zaskoczenia.
Anajulia napisał: | My się tu (tzn. reszta tercetu) w pełni zgadzamy, już nie musisz, Eddie . Jesteś niesamowita |
Racja, do mnie też dotarło i bałabym się nie zgodzić. Szczególnie, że też ją polubiłam. Co prawda nie ośmieliłabym się apelować o oszczędzenie kolejnych hymnów ku czci, bo rozumiem, że człowieka męczy i człowiek MUSI!!!, ale zapewniam, że już też zostałam przygnieciona siłą wywodu.
Ostatnio zmieniony przez Aletheia dnia Śro 12:43, 02 Kwi 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anajulia
Kapitan
Dołączył: 28 Gru 2005
Posty: 4438
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z Drogi Płeć: piratka
|
Wysłany: Śro 13:32, 02 Kwi 2008 Temat postu: |
|
Aletheia napisał: | Anajulia napisał: | A skoro działał w afekcie, to Sweeney nie był bezdusznym psychopatą, tylko człowiekiem, w którym gotują się uczucia, człowiekiem opętanym jakąś ideą, którą sobie uroił, żeby nie zwariować z rozpaczy. I od tej tezy łatwo nie odstąpię, bo jeśli Sweeney jest psychopatą, to to rzeczywiście li tylko makabryczny, obleśny film, zupełnie jak ekranizacja z 2006 roku, którą się już w tym wątku zniesmaczałam. Moim zdaniem, Todd to postać tragiczna, w gruncie rzeczy na podobną modłę jak pani L. |
Czyżby tak to wyglądało w moim poprzednim poście? W życiu bym nie zasugerowała u niego bezduszności. |
Ależ skąd! To Eddie robi z niego psychopatę i wrednego dziada! W dodatku na GG mówi, że go lubi . My, Aletheia, to sie już tylko przerzucamy argumentami na "tak" . W każdym razie - z Twoich postów "wygląda", że mamy zgodność .
Aletheia napisał: | choćby przy sędzim jednak się nie moze powstrzymać i uczucia wybuchają. |
A to już koronny dowód na to, ile się w nim gotuje uczuć, o!
Alatheia napisał: | Anajulia napisał: | Nie wiem, jak ona mogła mu uwierzyć. On miał obłęd w oczach. Ja tam byłam pewna, że zaraz ją zaszlachtuje. Sama sobie winna - trzeba było uciekać |
No jak to jak mogła? Bo chciała! Bo jej zależało! Bardziej niż na życiu, choć jeszcze nie wiedziała... |
A tu to ja znów się przekomarzam z Eddie, bo ona mówi, że dziad wredny i wszystko przez niego, a przecież on się nie stał w tej chwili jakiś bardziej wredny i zaślepiony, tylko to pani L. straciła czujność. Oczywiście jest usprawiedliwiona także (no wiem, wiem, jak mogła mu uwierzyć sama bym uwierzyła) - no bo go kochała i niczego nie chciała usłyszeć równie mocno jak tego, co właśnie jej powiedział. Niemniej - to ona postąpiła naiwnie (ufając mu), a on - konsekwentnie.
Aletheia napisał: | A jakby zaczęła uciekać? To byłoby dopiero paskudne, smutne, ale w jakiś taki... hmm, brudny sposób. Zarówno gdyby jej się udało uciec, jak i gdyby ją złapał. Lepiej, że tak z zaskoczenia. |
No i dlatego dowodziłam, że z punktu widzenia estetyki filmu, że tak powiem, z punktu widzenia widza - to było perfekcyjne zakończenie. Każde inne byłoby przesadzone/naciągane/rozczarowujące/nieefektowne... umówmy się, że zabił ją dla dobra fabuły .
Ostatnio zmieniony przez Anajulia dnia Śro 13:34, 02 Kwi 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Aletheia
Oficer
Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 4636
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: piratka
|
Wysłany: Śro 13:56, 02 Kwi 2008 Temat postu: |
|
Anajulia napisał: | umówmy się, że zabił ją dla dobra fabuły |
Widzisz, Eddie? Wychodzi, że to scenarzysta jest wredny dziad. A L. ma dodatkowy punkt na liście zasług, bo została złożona na ołtarzu Sztuki.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Eddie
Piracki Lord
Dołączył: 31 Sty 2007
Posty: 770
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Śro 20:39, 02 Kwi 2008 Temat postu: |
|
Och - L. . Na ołtarzu sztuki . A z zakończeniem jest dużo opcji . Muszę coś z nim zrobić. Znaczy - ono mi się podoba takie jakie jest - jest naprawdę świetne, tylko muszę dojść do ładu z jego interpretacją. Jestem w trakcie przerabiania - z "uwierzyła mu" na "pogodziła się z tym" . Tylko muszę najpierw popatrzeć na obraz żeby ostatecznie zadecydować która wersja bardziej mi pasuje. Chociaż mogę je również skombinować - na przykład "chciała żeby mówił to na poważnie, chociaż tak naprawdę nie spodziewała się niczego dobrego - ale cóż innego jej pozostało jak tylko dać się porwać do tego tańca". Tańca śmierci - Dance of Death . Jest taka płyta Iron Maiden i piosenka pod tym samym tytułem . Pomyślę w sobotę .
A Sweeney'a lubię - tak samo jak L. O ile akurat nie myślę o tym, że ją zabił . A tak to - nie wiem czemu miałabym go nie lubić . Jest spoko .
Och, Ana, ja kumam o co chodzi z tą ideą idei społecznej . To jest dla mnie logiczne, tylko po prostu podświadomie ją zwalczam i spycham na dalszy plan, bo ona mi tak naprawdę wygryza moją interpretację . Zasadniczo zgadzam się z tą linią argumentacji i nie jestem w staniej jej obalić. Czepiam się jej tak po prostu . Bo mój Sweeney jest ogarnięty inną ideą. Też zabija z nadmiaru uczuć, tylko, że uzasadnieniem nie jest tu wymiar społeczny. No właśnie . Jak wracałam wtedy do domu na naszą rozmowę na GG, to się zastanawiałam co powiesz - myślałam, że może będziesz miała taki sam pomysł co ja... Ale miałaś ten bardziej normalny właśnie - co już do reszty utwierdziło mnie w przekonaniu, że jestem wariatką . Och - pogłębiłaś moje schizy . Musiałam więc już na poważnie zacząć zapominać o moich szalonych pomysłach. No ale ostatecznie i tak nic z tego nie wyszło - bo powróciły i przeważyły . Te pomysły, znaczy się. Teraz będę je pisać .
No więc. To co mnie ujęło w postaci Sweeney'a to jego niezwykła wrażliwość na piękno - to było takie niesamowite, bo tak mocno kontrastowało z tą krwią. Ale uderzające . On jest taki artystyczny - ten jego strój i ten fryz plus te brzytwy - ach, one są naprawdę bardzo piękne - nie jakieś ordynarne czy coś tam. Nie dziwię się pani L., że je zatrzymała, bo przecież mogła je sprzedać, ale były takie cudowne... ach... no i są te brzytwy - i teraz do kompletu jest jeszcze Todd, który tym brzytwom śpiewa - i to jak śpiewa! - obraz zupełnie nie z tej ziemi. Nie dziwię się jej, że się zakochała. Ja się zakochałam (a nie lubię Deppa! - w sensie - nie podoba mi się). To było takie nieziemskie - ja rozumiem - ironia ironią - ale - jak dla mnie - szatańskiego zamiaru wykorzystania pięknych przedmiotów w krwawej zemście, nawet zdecydowanie tu mniej niż autentycznego zachwytu nad ich pięknem - jeśli kumacie o co mi chodzi . To znaczy chciałam powiedzieć, że on sprawia wrażenie jakby naprawdę śpiewał to tym brzytwom na poważnie. Karykaturalnie zrobiło się dopiero jak wygłosił kwestię "At last! My arm is complete again!" . Tak trochę ni przypiął ni wypiął tak naprawdę . Dlatego napisałam, że się w gruncie rzeczy nie nadaje na mordercę - bo ma w sobie niezwykłą jak na takiego Todda (w sensie mordercę) wrażliwość (ten jego sen o Lucy też obczajcie!). Na pani L. musiało to zrobić duże wrażenie - siedziała tam sama, taka wdowa. Ale nie tylko ta samotność - przecież ten jej Albert, z tego co skapowałam, był takim typowym obleśnym dziadem, a ona, mimo wszystko (pomimo tego, że taka praktyczna, racjonalna, twardo stąpająca po ziemi, i tak dalej) w głębi duszy była tak naprawdę bardzo delikatna - więc taki wrażliwy Sweeney do niej przemówił. Uważam, że ona się zakochała w takim właśnie Sweeney'u, a nie w dziadzie, który lata po mieście i macha brzytwą. Jego artyzm zaczął ją później przerastać - ale akceptowała u niego wszystko, chociaż tak naprawdę nie potrafiła zakumać tych jego, czego, no... faz niech będzie. Tak na przykład - na początku - jego reakcje na opowieść o tym co się stało z Lucy (ten krzyk, a potem to odrętwienie) interpretuje jako oznakę słabej psychy. Ale tak naprawdę, to było takie bardziej po prostu - Sweeney jest tak normalnie bardzo introwertyczny, więc wydaje mi się to naturalne, że musi specyficznie, we właściwy sobie sposób przeżywać swoje dramaty - i można się tylko domyślać o co mu chodzi .
Na tle tego mamy Lucy - w pojęciu Todda - kwintesencję piękna, esencję esencji wszystkiego co najlepsze - którą, niestety, stracił. Oczywiście najpierw szedł tam (na swój stary adres) dowiedzieć się co się z nią stało. Po drodze jęczał o jej pięknie - kluczowy jest fragment z "No Place Like London" - "and oh so beautiful" - nieźle zawyte , strasznie mi się podoba . Todd opowiada tę historię Anthony'emu - że sędzia, że go wywalił i że Lucy została sama, no i oczywiście drażliwą kwestią jest tutaj "did she succumb?". U pani L. dowiaduje się, że jego żona nigdy succumb - w sensie, że nie skorzystała z szansy na usłane różami życie, nie odeszła sobie z sędzią, tylko czekała na niego. To sędzia uknuł spisek. No to w tym momencie ma przerąbane - widomo - zamach na jedyne żyjące na ziemi uosobienie piękna (bo cały świat jest robaczywy, oprócz, oczywiście, Lucy, która na zawsze pozostała virtuous i oczywiście beautiful - to ostatnie należy podkreślić ) - za coś takiego jest kara śmierci. Generalnie - uważam, że kwestia Lucy była o wiele ważniejsza dla Todda niż Johanna. Jak ją ostatnim razem widział, to miała rok - tyle lat minęło i tak naprawdę Sweeney nie ma tu żadnego punktu zaczepienia. Łącznikiem mogłaby być właśnie Lucy, no ale "nie żyje". Tak naprawdę - kwestia Johanny - pogarsza tylko jego psychikę - Todd obawia się, że jest bardzo podobna do Lucy - oczywiście bardzo marzy, żeby właśnie taka była - piękna i złotowłosa - ale lepiej gdzieś dalej od niego - bo ten obraz będzie przywoływał wspomnienia z przeszłości, a to będzie dla niego bardzo bolesne. Niech ją Anthony gdzieś wywiezie - zły chłopak nie jest - uratował mu życie - w sumie dobry - nie stanie jej się z nim krzywda. Tak więc - schiz u niego występuje na tle Lucy, bardziej niż na tle Johanny - uważam. Z córką się żegna - cała piosenka jest o tym. Ten motyw będzie mi później jeszcze potrzebny, dlatego tak go zaznaczam, żeby gdzieś nie zginął. Pamiętajcie - Lucy!!! Nie Johanna!!!
A propos samej piosenki może jeszcze - wydaje mi się, że Todd robi sobie taki podkład, żeby "niwelować" tę bryzgającą krew. On tam szaleje, ale wyżywa się w sumie na niewinnych ludziach - więc do całej swojej złości dokłada jeszcze ten liryzm. Tak jakby z samym szałem nie był w stanie ich zabijać - jakby to było troszeczkę za mało. Nie wiem czy to ma sens - ale tak jakoś mi się zawsze wydawało . No a oprócz tego wychodzi ironia - czyli coś, czym Sweene'y bardzo lubi się posługiwać .
W ogóle - mam teraz mieszane uczucia co do tej sceny, tak prawdę mówiąc. Trochę mi to rozwaliło interpretację - to, że one tam są prawdziwe... te kobity... No nie wiem - nieważne - w każdym razie dość specyficznie pokazane - w złocistym blasku, takie świetliste, ale nieco rozmyte - tak jakby były snem właśnie - takim do którego, już się nie da jednak powrócić. Bo sprawy zaszły tak daleko, że nie ma już odwrotu. Dlatego ta wizja - choć, oczywiście, piękna - jest tak bardzo niespokojna, zdezintegrowana - to odzwierciedla psychę Todda - potwornie przecież zdezintegrowaną. Przy tym wszystkim jak niemożliwie brzmi linijka, którą właśnie śpiewa - "If only angels could prevail - we'd be the way we were" - on jest teraz zamknięty w teraźniejszości ze swoją żądzą krwi - i tak mocno kontrastuje tu ta ogromna tęsknota za pięknem i za przeszłością do której nie może już wrócić. No - czyli potrzebny mu jest ten liryzm - żeby niwelować .
Może jeszcze w tym miejscu wrócę do tego o czym była mowa parę postów wcześniej - że nie zabił Johanny. To jest tak naprawdę strasznie irracjonalne - on tam nie działa logicznie - ale jest to odzwierciedleniem jego schizy. Na razie napiszę połowę, bo staram się unikać chaosu, który wyszedł mi przy opisie L. Tak więc - w kontekście tego, że jest wrażliwy i nie nadaje się na mordercę - on po prostu nie chciał zabić. Dał się rozproszyć - czymkolwiek i uciekł. Chociaż tak naprawdę konieczne było, żeby zabił tego chłopaczka (Johannę, znaczy się ), żeby nie było świadka. Ale rzuca tylko ostrzeżenie - "Forget my face!". I ucieka.
Okej - na razie tyle - druga część schizy Sweeney'a później. Najlepiej niech ktoś coś napisze, żebym nie musiała edytować tego posta i mogła sobie nabić nowego . Jak nie macie pomysłu, oto przykładowy tekst:
Ale masz głupią interpretację Sweeney'a, ale napisz dalszy ciąg - chcemy się pośmiać.
Wystarczy skopiować i wkleić .
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anajulia
Kapitan
Dołączył: 28 Gru 2005
Posty: 4438
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z Drogi Płeć: piratka
|
Wysłany: Śro 22:22, 02 Kwi 2008 Temat postu: |
|
No jak na razie to ta Twoja interpretacja jest całkiem taka jak moja. A może nawet jest bardziej niż moja Bo ja sobie nie dorobiłam aż tak kwiecistej historii. Po prostu mam wizję normalnego, wrażliwego faceta (no bo niewrażliwy by tak obłędnie nie kochał), którego przez 15 lat nadgryzała ta gorycz straty, podłego losu, lęk o żonę i córkę. Ale mimo, że z naiwnego młodzieńca zrobił się takim ponurakiem przygniecionym życiowym doświadczeniem, wciąż był tym samym wrażliwcem. I miał nadzieję. I właśnie dlatego, że przepełniały go miłość i tęsknota, gdy mu tę nadzieję odebrano świat mu się zawalił, a gorycz zaczęła go zżerać w błyskawicznym tempie. Bo już nie miał po co żyć. Tak widzę tę jego wrażliwość, nad urodą i brzytwami się nie zastanawiałam .
A to "at last my arm is complete again" to ja odbieram dwojako. Pierwsza, wynikająca z fabuły interpretacja - odzyskał jakąś cząstkę swojej dawnej tożsamości, jedyne co pozostało po Benjaminie Barkerze. No i przynajmniej ręka znów "jest sobą", skoro wszystko inne stracone. A druga, moja prywatna, chora interpretacja jest taka, że Sondheim zgodził się dopisać ten wers . Nie wiem jak było naprawdę, nie sprawdzałam. Ale mnie się tu narzuca skojarzenie z "Edwardem Nożycorękim", kreconym mniej więcej przed 15 laty .
Eddie napisał: | uważam, że kwestia Lucy była o wiele ważniejsza dla Todda niż Johanna. Jak ją ostatnim razem widział, to miała rok - tyle lat minęło i tak naprawdę Sweeney nie ma tu żadnego punktu zaczepienia. Łącznikiem mogłaby być właśnie Lucy, no ale "nie żyje". Tak naprawdę - kwestia Johanny - pogarsza tylko jego psychikę - Todd obawia się, że jest bardzo podobna do Lucy - oczywiście bardzo marzy, żeby właśnie taka była - piękna i złotowłosa - ale lepiej gdzieś dalej od niego - bo ten obraz będzie przywoływał wspomnienia z przeszłości, a to będzie dla niego bardzo bolesne. |
Nigdy nie twierdziłam, że jest inaczej. Powiem więcej, pierwsza przywlokłam tu tę tezę (z trzy strony temu ). Uważam, że jest kluczowa dla zrozumienia postaci Sweeney'a i całego filmu w ogóle.
Eddie napisał: | Przy tym wszystkim jak niemożliwie brzmi linijka, którą właśnie śpiewa - "If only angels could prevail - we'd be the way we were" |
Ja poproszę o przekład, bo miałam duży problem z tym zdaniem .
Eddie napisał: | w kontekście tego, że jest wrażliwy i nie nadaje się na mordercę - on po prostu nie chciał zabić. Dał się rozproszyć - czymkolwiek |
zreflektował się, że to Bogu ducha winne dziecko
No mówiłam od początku! On nie jest psychopatą, niewrażliwcem. Nie zabijał wszystkich jak leci i wcale go to szczególnie nie bawiło. Chłopak (Johanna) jest wprawdzie świadkiem jego zbrodni, ale nie wpisuje się jakoś w cel i target wendety. To dzieciak, pewnie w wieku jego córki ...
|
|
Powrót do góry |
|
|
Aletheia
Oficer
Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 4636
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: piratka
|
Wysłany: Śro 22:32, 02 Kwi 2008 Temat postu: |
|
Ja się już śmiałam. Ale tylko z zakończenia! Mam rozumieć, że jeszcze nie doszłaś do sedna? Bo miało być szokująco. A ja tu jak dotąd nic szokującego nie widzę, nawet do Twoich herezji względem Deppa się przyzwyczaiłam. Oczywiście, że Sweeney jest wrażliwy na piękno. Cały czas nic tylko jaka to Lucy była beautiful. A Johanna pewnie też jak tamta piękna i blada. Brzytwy, no jasne, robią wrażenie. A on je wielbi jak jakieś fetysze, takze ich wygląd. Przecież obiecuje im "ruby", krople na srebrze. A skoro wyglądają tak po piętnastu latach, to L. musiała o nie dbać - srebro czernieje. A Sweeney podziwiał piękną żonę, podziwia swoje brzytwy i kolor krwi... A w sumie co w tym dziwnego? Jest fryzjerem a nie przerzuca węgiel w porcie, to musi mieć deczko zmysłu estetycznego.
Eddie napisał: | On jest taki artystyczny - ten jego strój i ten fryz plus te brzytwy - ach, one są naprawdę bardzo piękne - nie jakieś ordynarne czy coś tam. (..)Nie dziwię się jej, że się zakochała. Ja się zakochałam (a nie lubię Deppa! - w sensie - nie podoba mi się). |
Aleś sobie wybrała... Co jak co, ale tutaj już charakteryzatorzy zrobili co mogli, żeby z pierwszego przystojniaka Hollywood zrobić paskudę. Zresztą nic nowego, on u Burtona prawie zawsze wygląda jak tygodniowy nieboszczyk. Fryz mu się wziął nie dla upiększenia tylko jako karykatura, a już szmaty niewiele lepsze niż na Sparrowie i to tylko dlatego, że trochę czystsze. Ja się absolutnie nie dziwię, że można głowę na jego widok stracić, ale jeśli uważasz, że w ST jest "piękny" to proponuję "Don Juana De Marco". Czysto piękne, to tam są faktycznie tylko te brzytwy...
|
|
Powrót do góry |
|
|
Eddie
Piracki Lord
Dołączył: 31 Sty 2007
Posty: 770
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Czw 23:51, 03 Kwi 2008 Temat postu: |
|
Och, no to co wczoraj napisałam, to było oczywiście tylko tło . Musiałam zrobić jakiś podkład do prawdziwego dramatu, który dopiero ma się rozegrać . W tym poście teraz, znaczy się .
Wiem, Ana, że to jest jak na razie dość podobne do Twojej wersji, ale za moment przestanie . Kwestię Johanny zaznaczyłam - bo gadałyście z Aletheią o kogo bardziej chodziło Sweeney'owi. I chciałam, żeby było jasne, że w mojej interpretacji jest ta wersja z Lucy - tak jak u Ciebie . A 3 strony temu to nie czytałam . Czytam dopiero od poprzedniej - tak jak się włączyłam do tematu . Och, a ten komentarz o Deppie - chodziło mi o to, że ta postać robi piękne wrażenie, że właśnie nie jest paskudą... no bo skoro już mi się podoba, choć na kilometr widać, że to Depp...! (to miał być rozstrzygający argument ). Bo ja właśnie nie uważam Sweeney'a i L. za jakieś straszydła - mi się bardzo podobają - ta ich stylizacja jest naprawdę przemyślana i harmonijna - nie jest odrażająca czy odpychająca - tylko po prostu wyróżniają się z tłumu. Ale wyglądają bardzo ładnie - takie dziwne, przełamane smutkiem piękno - jak idą razem na miasto, czy w ogóle zawsze. Nie łażą w brzydkich łachach. Acha - no i oczywiście chodziło o to, że z punktu widzenia L. to było zjawiskowe - taki piękny i artystyczny Sweeney, który pięknie śpiewa swoim brzytwom. Bo dla kontrastu - jej Albert - był typowym dziadem, bez polotu i fantazji, a jak już umarł to ona musiała sama teraz siedzieć na sklepie i martwić się, że interes marnie idzie - i tu nagle coś takiego - taki Sweeney! Nieziemsko się zrobiło... Ta scena jest taka śliczna - taka łagodna i spokojna, tak wolno płynie i oni - tacy śliczni... śliczny duecik...
Dobra, jedziemy z tym moim szaleństwem . Jestem ciekawa czy się domyślacie co to będzie .
Na czym to ja ostatnio... acha... Sweeney i jego estetyczna wrażliwość . Moim zdaniem, to bardzo rzuca się w oczy. Jak uwielbiał ironizować - tak ironie z pięknem w tle jednak nie za bardzo mu wychodziły - zapominał się po prostu. Tak jak się zapomina przy tych brzytwach, tak samo zapomina się przy pierwszym goleniu sędziego śpiewając o pięknych kobietach. Pamiętam, że zastanawiałam się czy on go w końcu zabije czy też popłynie na fali tej swojej egzaltacji, a sędzia gładko ogolony najzwyczajniej w świecie wyjdzie mu z tego zakładu. No spoko - się zreflektował. Ale że i tak Anthony zepsuł mu chwilę... no to oczywiście wnerw. I wchodzi L. No i oczywiście całą winę zwala na nią. Kurde! Trzeba było się tak nie rozwodzić nad babami siorbiącymi kawę! W ogóle ciekawostka, że go zachwycają takie zupełnie zwykłe rzeczy...
No to w tym momencie już chyba wiecie co mu doczepiłam...
Rzecz jasna - panią L. Wiem, że to może trochę nielogiczne, no ale - moim zdaniem - dziad w bardzo wielu momentach się zdradza, że ma na jej tle porytą psychę. Sądzę, że on ma taki problem: wraca do Londynu przeżywać swój dramat - och, co się dzieje z Lucy - czy czeka na mnie, czy sobie z kimś innym ułożyła życie, czy żyje w ogóle? - no ale pojawia się L., która, wydaje mi się, zmąciła mu myśli już na samym początku. Bo oto wchodzi do sklepu i cóż się ukazuje jego oczom? Zjawisko niezwykle zjawiskowe i jakie piękne! L. z wałkiem - może trochę to prozaiczne, ale to jego klimaty . Przecież ta scena jest tak nakręcona, że chyba każdy się zachwycił! To nie wierzę, żeby Mr. T. miał się nie zachwycić. Wydaje mi się, że ona zdecydowanie go tam przytłacza, swoim sposobem bycia po prostu, czy tam przygotowywania pasztecików, whatever... Trochę go to w tym momencie wytrąca z tej jego niespokojnie ponurej równowagi, no ale czeka aż skończy piosenkę - pasztety, co prawda, rzeczywiście wstrętne, no ale przynajmniej można się pogapić i pokontemplować ten jakże osobliwy fenomen. Z mojej interpretacji wynika właściwie, że jemu wcześniej coś strzeliło na jej punkcie niż jej na jego - bo na początku L. nie zwraca na Todda jakiejś szczególnej uwagi - po prostu zajmuje się klientem - na tym etapie - jeszcze bez żadnego miłosnego ćwierkania. Zakochuje się nieco później - w artyście z brzytwami .
Natomiast Sweeney'a przeraża trochę cała ta sytuacja. Bo jego żona wiernie na niego czekała, a on pierwsze co wraca do domu, to od razu pozwala, żeby weszła mu w obraz jakaś inna - trochę tak jakby ją zdradził. Plus fakt, że Todd jest niezwykle mocno zaczepiony w przeszłości czyni to wszystko jeszcze trudniejszym - bo on rzeczywiście bardzo chciałby cofnąć czas i naprawdę bardzo kocha Lucy. Przysięga zabić sędziego - za to co zrobił jego żonie, ale też, wydaje mi się, dopełnienie tej zemsty ma też drugi wymiar - pożegnać ją i móc żyć dalej. Jednocześnie, panicznie boi się tej nowej przyszłości - bo przecież jest tak silnie związany z obrazami z dawnego życia - przez 15 lat marzył tylko o tym, żeby wrócić do żony i córki - a tutaj okazuje się, że przyszłość - jeśli będzie, to będzie wyglądać zupełnie inaczej - on tak naprawdę nie jest w stanie sobie tego wyobrazić. Z jednej strony chce jak najszybciej zakończyć sprawę, ale z drugiej obawia się tych drastycznych zamian, które miałyby już po tym w jego życiu nastąpić. Jest pełen sprzecznych uczuć i dusi w sobie to wszystko, przy czym emocje, które nim targają są niezwykle silne - czasem, gdy nie może wytrzymać dostaje furii, innym razem wpada w odrętwienie i wydaje się, że nic do niego nie dociera. A biedna pani L. już sama nie wie co ma z tym zrobić, bo chciałaby, żeby Sweeney wreszcie przestał wariować, przerażają ją te jego napady szału - jak w Epiphany, bo nigdy nie wiadomo czym się takie coś skończy.
Wszystko się przedłuża, zemsta odkłada się w czasie, Sweeney'owi wspomnienia o Lucy wciąż nie dają spokoju, dochodzi jeszcze poczucie winy, bo coraz więcej myśli o L. i coraz bardziej jej pragnie. I będzie go to tak wszystko męczyć dopóki nie zabije Turpina. Względem L. ma na co dzień bardzo ambiwalentny stosunek - raz rzuca nią o ścianę i wyżywa się na niej, innym razem jest "anything you say", a potem znowu wrzeszczy. Pozwala jej zatrzymać Toby'ego bo go o to prosi, chociaż dzieciak tak napradę działa mu na nerwy, bo jest zazdrosny, że musi z nim dzielić jej miłość - sprawia nawet wrażenie, jakby mu zazdrościł (Toby'emu), że pani L. dała mu pasztecika, a przecież ich nie lubi . Sądzę, że trzeba docenić to poświęcenie z jego strony. Ale sam generalnie cały czas ją odtrąca, buduje wokół siebie mur i trzyma ją bardzo na dystans - no bo Lucy wciąż go męczy. Ale czasem, w takich "uzasadnionych" sytuacjach - na przykład gdy L. wpada na swój genialny pomysł w "A Little Priest" - to Mr. T. dostaje wręcz eksplozji uczuć (jak na takiego Todda) - podbiega z tym swoim "Mrs. Lovett, how I've lived without you all these years, I'll never know". Myślę, że to było jak najbardziej na poważnie, a pozwolił, żeby mu się tak wymsknęło, bo kontekst taki "bezpieczny" - no bo rzeczywiście cudowny pomysł - więc spoko bez obaw można tak powiedzieć - wiecie o co mi chodzi. I w ogóle - zaczyna z nią tańczyć, a w pewnym momencie widać było, że chciał ją nawet pocałować, ale nie, zreflektował się . Ważny jest też sen L., bo oprócz tego, że jest to jej sen, pokazuje również aktualny stan psychiczny Todda. On w ogóle się zgadza na to, zgadza się, żeby ona planowała ich przyszłość - jak chce, to niech będzie nad morzem. Najbardziej znaczący jest ślub - on tam ma w tej wizji własną wolę - sam powiedział "tak", czy raczej pokiwał głową - i to było takie dziwne - takie "bardzo chcę, ale nie wiem... nie, nie mogę, nie, TAK!" i potem jak pocałował pannę młodą - dużo stresu go to kosztowało, ale uff... jakoś poszło... przełamał się.
No, ja to generalnie tak jakoś odbieram, że Sweeney jest rozdarty między Lucy i L. Bardzo wyraźnie widać u niego schizę na tle włosów - lekkie zboczenie zawodowe. Te złote nie chcą mu dać spokoju, a pani L. ma ciemne. I właśnie dlatego stwierdziłam w moim poprzednim poście, że ta piękna "wizja" (no niby one są prawdziwe ) Todda jest taka zdezintegrowana - bo przedstawia Lucy, ale z ciemnymi włosami! - czyli coś jest nie tak. Ja tej linijki "If only angels could prevail we'd be the way we were" nie umiem przetłumaczyć. Ale jest to takie jakby "życzenie" (if only - gdyby tylko) wypowiadane przez Todda w chwili teraźniejszej, a dotyczące hipotetycznej możliwości przywrócenia - przy udziale sił nadprzyrodzonych - stanu wcześniejszego, tego co było kiedyś. Coś w stylu "Gdyby tylko możliwe było żeby zatriumfowały anioły, to byśmy sobie (dzisiaj, teraz) byli / istnieli tak (w taki sposób) jak byliśmy / istnieliśmy wtedy". "Prevail" ma różne znaczenia [link widoczny dla zalogowanych] - trzeba by to było chyba jakoś inaczej sformułować po polsku - bo nie wiem czy u nas się mówi "gdyby zatriumfowały anioły" . Ciekawa jestem jak przetłumaczyli to w kinie. W każdym razie, ja interpretuję to tak, że chodzi tutaj - z jednej strony o tęsknotę za przeszłością, ale z drugiej również o świadomość, że powrót do niej jest już niemożliwy. Bo sprawy zabrnęły już za daleko - już postanowione - on się z Johanną żegna. No - a w mojej interpretacji tym bardziej musi się pożegnać, tym bardziej nie chce jej zobaczyć - no bo te włosy - takie jak u Lucy... To by było bardzo bolesne, bo przecież usiłuje "przestawić się" na ciemne (włosy). Och, ja nie wiem jak można mu nie dokleić L., a dokleić ideologię społeczną .
I teraz trzeba jeszcze nałożyć tę ogólną schizę na scenę nie zabicia Johanny. To takie nielogiczne - jego cel został osiągnięty - zemścił się na sędzim, zabił go... potem się wycisza - odkłada brzytwę - trochę to w formie coś jakby rytuału - przedłuża ten moment jak tylko się da... no ale przeszkadza mu Johanna. To było jak już ochłonął... no ale zbiera w sobie jeszcze wściekłość, żeby zlikwidować tę jedną nadprogramową osobę, rzuca się na nią, chce zabić, mimo, że już teoretycznie skończył z tą swoją zemstą... No bo przecież nie po to przez tyle przechodził, żeby mu teraz wszystko jakiś smarkacz zniweczył - nie może być żadnych świadków - więc furia. I potem krzyczy L., co - uważam - było znaczące (w świetle tego co tu wypisuję) - więc go to rozprasza - i już zamiast zabijać - rzuca tylko ostrzeżenie i zbiega na dół.
I teraz ta finałowa scena - cóż za tragizm! Kiedy widzi, że usiekł Lucy. Jak on musiał się w tym momencie czuć - to straszne. Cały film zszywał to swoje rozdarte serce, i teraz, jak już było po wszystkim - taki cios! Okazuje się, że wszystko niepotrzebnie, wszystko bez sensu, wszystko nie tak... Ale to musiało boleć... I jak mówił do L. - "you knew she lived" - takie bolesne rozczarowanie, a potem to "you lied to me" - taki bolesny zawód. Najpierw jeszcze się na nią nie wściekł - tak jakby nie do końca zdawał sobie sprawę z tego co się wydarzyło - zajął się Lucy... I dopiero po jakichś paru chwilach - Boże, jak mogłem być tak głupi, tak naiwny - i wrzuca L. do pieca. I jak patrzy na nią jak się pali - z takim wyrzutem. To musiało być straszne - los znów sobie z niego zadrwił - i to w tak okrutny sposób... Zniszczyło go coś, w co tyle z siebie zainwestował... i wyszło, że wszystko na nic... Teraz już w ogóle nie ma po co żyć! Och! Jaki to dramat! I na końcu jak wraca do Lucy... i śpiewa... i nie dokańcza linijki...
No, to by było na tyle tego cyrku . Trudno mi się pisało, bo już coraz bardziej zapominam ten film, a na dodatek śpiuch mnie dziś naszło, więc mogłam o czymś zapomnieć. No ale to tak mniej więcej wiecie już o co chodzi w mojej tajnej interpretacji . Jakkolwiek ona niedorzeczna, tak bardzo ją lubię . Może kiedyś, jak zmądrzeję, skreślę te głupoty i uznam wymiar społeczny . Ale póki co - wariaci niechaj pozostaną wariatami .
|
|
Powrót do góry |
|
|
Aletheia
Oficer
Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 4636
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: piratka
|
Wysłany: Pią 14:39, 04 Kwi 2008 Temat postu: |
|
Eddie napisał: | na kilometr widać, że to Depp...! |
Eee tam... Widać, że Sweeney. To jedna z jego najciekawszych cech - zawsze, w każdym filmie trudno go dojrzeć "pod postacią". A żeby było śmieszniej, w cywilu często wygląda lepiej niż w filmach... Może go nie lubisz, bo dotąd trafiałaś na jego niewłaściwe filmy?
Eddie napisał: | Pamiętam, że zastanawiałam się czy on go w końcu zabije czy też popłynie na fali tej swojej egzaltacji, a sędzia gładko ogolony najzwyczajniej w świecie wyjdzie mu z tego zakładu. (...) Kurde! Trzeba było się tak nie rozwodzić nad babami siorbiącymi kawę! |
Raczej by nie wyszedł, co najwyżej przez piwnicę. Jak dla mnie, całkiem serio się do niego szykował. To była tylko ta ironia, chciał sobie przedłużyć chwilę... A może i przyszykować gładkie "pole manewru". Ja też się wkurzałam, że się tak długo z nim bawi, zamast załatwić sprawę raz dwa. No i masz, spaprał sobie szansę. Można się było spodziewać... Ale w sumie można go zrozumieć, tyle czekał to się chciał podelektować.
Eddie napisał: | na początku L. nie zwraca na Todda jakiejś szczególnej uwagi - po prostu zajmuje się klientem - na tym etapie - jeszcze bez żadnego miłosnego ćwierkania. Zakochuje się nieco później - w artyście z brzytwami |
Sprzeciw! Jestem pewna, że musiała wzdychać już do Benjamina Barkera. Bo też faktycznie przy tym co miała wtedy w domu... Przecież wspominała go przez lata! Schowała brzytwy! Nie opchnęła ich na lewo! Polerowała, pisałam juz!
Eddie napisał: | Och, ja nie wiem jak można mu nie dokleić L., a dokleić ideologię społeczną. |
Ja mu nie doklejam! Dla mnie od początku on jest zafiksowany na Lucy i Johannie, nawet kolejności się nie czepiam specjalnie, raczej mu się rozkładają po równo i najwyżej czasem któraś się wysuwa na prowadzenie. A społeczną to on ma nie ideologię a wymówkę i tyle...
Eddie napisał: | I jak patrzy na nią jak się pali - z takim wyrzutem. |
Jak dla mnie, z nienawiścią. Zauważ jak starannie zamknął piec, nawet wizjer. I tak by przecież już nie wyskoczyła. Dosłownie chciał ją odciąć, nawet jej wspomnienie (to też miała być dla niej kara - że zapomni o niej!). Chciał zostać sam z Lucy.
Eddie napisał: | Jestem ciekawa czy się domyślacie co to będzie (...) No to w tym momencie już chyba wiecie co mu doczepiłam... |
Nie, spodziewałam się... nie wiem, czegoś bardziej zaskakującego? Bo choć nie przewidziałam, to faktycznie było do przewidzenia. Ja tu widzę klasyczne myślenie życzeniowe, jeszcze gorzej niż u mnie z Jackiem i Perłą, za nic nie przyjmę do wiadomości, że mógłby zdradzić swoją Morska Damę. Nie darowałabym, to się nie mieści w obrazie "mojego" Jacka. Zdaje się, że Sweeneyów też jest, jak Jacków, tyle co nas. Proszę bardzo, niech sobie Twój Sweeney świruje na tle jakże (faktycznie!) niezwykłej Czarnej Wdowy. Ten mój totalnie ją olewa, bo mu nie starcza pod sufitem miejsca na nic innego obok anioła ze wspomnień i "rubies" na srebrze.
Ostatnio zmieniony przez Aletheia dnia Pią 16:19, 04 Kwi 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Eddie
Piracki Lord
Dołączył: 31 Sty 2007
Posty: 770
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany: Pią 20:56, 04 Kwi 2008 Temat postu: |
|
Ehhh, Aletheia, mogłaś chociaż udać zaskoczenie, no! Oczekiwałam odpowiedzi "O rany! Nigdy bym się nie domyśliła!" . Żartuję - wiem, że jestem do bólu przewidywalna i monotematyczna .
Generalnie nie zamierzam się wykłócać, oprócz jednego .
Aletheia napisał: | Sprzeciw! Jestem pewna, że musiała wzdychać już do Benjamina Barkera. Bo też faktycznie przy tym co miała wtedy w domu... Przecież wspominała go przez lata! Schowała brzytwy! Nie opchnęła ich na lewo! Polerowała, pisałam juz! |
Jak mogła do niego wzdychać skoro się nie znali? Albo znów czegoś nie skapowałam Ale wydaje mi się, że widzą się pierwszy raz w życiu. L. się tam wprowadziła już po tym jak Barker został zesłany, znała tylko Lucy. Wzdychała do tych brzytew - zachowała je i dbała o nie - bo były piękne. No ale jak właściciel wrócił to mu je oddała - i wpadła , zobaczywszy jak im śpiewa .
No a z resztą - może rzeczywiście ponaciągałam, ale po prostu wolę taką interpretację, bo fajniej mi się z takim kluczem to ogląda. Wtedy to wszystko jest takie och... Ona go kocha, on ją też, bardzo chcieliby być razem, no ale nie są... Zamiast tego ranią się nawzajem, chociaż tak naprawdę nigdy nie chcieliby skrzywdzić jedno drugiego... i jeszcze - kończą w taki sposób... Och... to takie przerażająco rozdzierające serce. Bardzo, bardzo romantyczne . I takie niesamowite - i wygląd też taki romantyczny - bardzo mi się podoba . No i ta muzyka! I te nastroje!
A w ogóle, czemu myślisz, że nie lubię Deppa? Przecież nigdy nigdzie tak nie napisałam. Pisałam tylko, że mi się nie podoba z wyglądu - no bo mi się nie podoba - głównie z ramion, przedramion i twarzy. Ale tak to, to mój ulubiony aktor . Powaga. Naprawdę... Może dlatego, że innych nie znam .
|
|
Powrót do góry |
|
|
Aletheia
Oficer
Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 4636
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
Płeć: piratka
|
Wysłany: Wto 15:21, 08 Kwi 2008 Temat postu: |
|
Nie musiałam udawać, naprawdę byłam zaskoczona. Choć to wina mojej niedomyślności, a nie braku tropów... Zatem - zaskoczona, ale nie zdziwiona. Spodziewałam się po prostu czegoś... no, bardziej wywracającego sens, zupełnie inaczej rozkładającego akcenty, znaczenia... Och nie wiem, czegoś na miarę "a jeśli to krew Jacka zdjęła klatwę". Ja naprawdę wysoko cenię Twoje możliwości "kombinacyjne".
Eddie napisał: | Jak mogła do niego wzdychać skoro się nie znali? Albo znów czegoś nie skapowałam Ale wydaje mi się, że widzą się pierwszy raz w życiu. L. się tam wprowadziła już po tym jak Barker został zesłany, znała tylko Lucy. |
Ejże, mówisz...? Kurczę, a może... Opierałam się na tym jej "A więc jednak to pan, Benjamin Barker" (o ile pamiętam, oryginału nie szukałam, sens chyba się zgadza?). Zrozumiałam to tak, że coś jej zaświtało, ale miała wątpliwości, opowiadała mu o wszystkim i jednocześnie się przyglądała, próbując rozpoznać. Upewniła ją dopiero jego reakcja. Mówisz, że chowała brzytwy nie przez wzgląd na niego, ale z fascynacji związaną z nimi legendą, a dopiero potem...? Faktycznie, coś w tym jest. Teraz nie mogę się zdecydować, którą wersję wolę.
A to śpiewanie... Wiesz, tu bym nie przesadzała. Mogła się zakochać w artyście brzytwy i zbrodni, a z pewnością w jego pasji, ale raczej nie w śpiewaniu. Dla postaci musicalu to jest przecież "niewidoczne", śpiew jest jak mowa. To dla nas on śpiewa brzytwom, dla niej po prostu z nimi rozmawia. To my przed ekranem możemy się zachwycać, oceniać głosy i muzykę, ale nie oni. Nie wiem, czy to zrozumiałe co piszę...
Eddie napisał: | A w ogóle, czemu myślisz, że nie lubię Deppa? |
Odniosłam takie wrażenie w "Osobowości Jacka S." (no, teraz to już wykrojone "Jack vs Will"). Mówisz, że to TYLKO do wyglądu się odnosiło? OK, przyjęłam, nanoszę poprawkę w aktach. Ale pisząc o "niewłaściwych filmach" też miałam na myśli tylko wygląd.
Eddie napisał: | mi się nie podoba z wyglądu (...) głównie z ramion, przedramion i twarzy |
Akurat wymieniłaś co ma najpiękniejszego (a dodałabym jeszcze zarys sylwetki, różnie widoczny zależnie od kostiumu - najlepiej właśnie u Don Juana i Jacka). On w równym stopniu budzi instynkty babskie co plastyczne (ech, chętnie bym z kimś zainteresowanym popisała o tym, dlaczego Jack S. jest marzeniem grafika... ), a że w moim przypadku to się łączy, no to przepadłam. Mówiłam, że o gustach nie sposób dyskutować...
A w ogóle, to już tu widzę kolejny, jakże interesujacy, offtop. Może hamujmy się, bo Anajulia ledwo nadąża kroić i kleić.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Elizabeth
Oficer
Dołączył: 16 Sty 2006
Posty: 2101
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Islandia
|
Wysłany: Wto 16:52, 08 Kwi 2008 Temat postu: |
|
To ja się akurat w tej sprawie mogę wypowiedzieć
Aletheia napisał: | Eddie napisał: | Jak mogła do niego wzdychać skoro się nie znali? Albo znów czegoś nie skapowałam Ale wydaje mi się, że widzą się pierwszy raz w życiu. L. się tam wprowadziła już po tym jak Barker został zesłany, znała tylko Lucy. |
Ejże, mówisz...? Kurczę, a może... Opierałam się na tym jej "A więc jednak to pan, Benjamin Barker" (o ile pamiętam, oryginału nie szukałam, sens chyba się zgadza?). Zrozumiałam to tak, że coś jej zaświtało, ale miała wątpliwości, opowiadała mu o wszystkim i jednocześnie się przyglądała, próbując rozpoznać. Upewniła ją dopiero jego reakcja. Mówisz, że chowała brzytwy nie przez wzgląd na niego, ale z fascynacji związaną z nimi legendą, a dopiero potem...? Faktycznie, coś w tym jest. Teraz nie mogę się zdecydować, którą wersję wolę. |
Eee tam, ja myślę - pewna jestem - że ona go znała z przeszłości! No niby opowiadała mu o Nim, ale przecież równocześnie tak się gapiła, obserwowała jego reakcję. A jak już powiedziała "A więc to pan, Benjamin Barker" to było taakie z uczuciem i wielką głębią. Myślę, że ona go cały czas kochała. A teraz - jak się pojawił to spełnienie marzeń! No i to chowanie brzytw rozumiałabym tak, że chowała je przez wzgląd na Niego.
No bo, że niby pokochała go od pierwszego wejrzenia ? Tak nagle ?
Chociaż z drugiej strony nie zwracała zbytnio uwagi kiedy wszedł do sklepu. Ale może go wtedy po prostu nie poznała jeszcze. Dopiero jak się zapytał o przeszłość. Hmm...
Póki co, jestem za tym, że go znała wcześniej. I kochała już od dawna.
Ale to tylko spekulacje, nie mam filmu. Nie pamiętam szczegółów. Piszę, jak to odebrałam i jak na to patrzę.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anajulia
Kapitan
Dołączył: 28 Gru 2005
Posty: 4438
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z Drogi Płeć: piratka
|
Wysłany: Wto 17:50, 08 Kwi 2008 Temat postu: |
|
O rany! Śniło mi się, że napisałam tu długiego posta w odpowiedzi na koncepcję Eddie! Długo nad nim myślałam. Patrzę - nie ma! Niesamowite! Spieszę zatem nadrobić to niedopatrzenie.
Otóż, Elizabeth ma całkowitą rację, co potwierdzam odwołując się do źródła w postaci kopii filmu. A swoją drogą, Aletheia! już nie masz wymówki, że czegoś tam z POTC czy ST nie pamiętasz! . No ale do rzeczy. Gdyby pani L. nie podkochiwała się w panu T. piętnaście lat temu (nie upieram się, że nie myślała o nikim innym przez ten czas), to z całą pewnością nie hołubiłaby tych brzytew skoro "times is hard". Ale - abstrahując od tego rodzaju rozumowania, które łatwo podważyć - posłuchajmy co mówi sama pani L. "There was a barber and his wife and he was beautiful"... no przecież widać, że jej się zawsze podobał . Może nie rozpoznaje jeszcze w Sweeney'u Benjamina B. (zmienił się, nikt go nie rozpoznał), ale ma w pamięci obraz tego pięknego faceta z brzytwą, co mieszkał w pokoju, który wynajmowała nad piekarnią. Ale to nie koniec. "Always had a fondness for you, I did". To dopiero wyznanie! Oczywiście, że zawsze się w nim podkochiwała. Ale pewnie dlatego, że on świata poza swoją Lucy nie widział, a ona była mężatką, nie marzyła o nim poważnie. I tylko te brzytwy dowodzą, jak wielka była ta jej słabość...
No, to teraz o koncepcji Eddie. Podobnie jak Alethei, tym razem nie zwaliła mnie z nóg. Zaskoczenie było - nie spodziewałam się, że pójdziesz w tę stronę . Ale [kiwa Alethei] byłam przygotowana na jakieś totalne wywrócenie logiki naszych dotychczasowych wywodów, przeniesienie punktów ciężkości, co sprawi, że nowa wizja ST będzie totalnie inna niż ta, do której przywykłam, ale nieodparcie spójna, przekonująca... jak grafiki Eschera [mruga - dla odmiany - Alethei]. Tymczasem Twoja koncepcja to myślenie życzeniowe osoby zakochanej. Zakochanej w pani L. . I dlatego ja się nawet nie ośmielam z tym wywodem dyskutować. Ja się na wszystko bez zająknięcia zgadzam . Bo to jest piękna, doskonała wizja, zamknięta w świecie Twojej fascynacji filmem. Nie ośmielę się wchodzić w nią z butami, jakkolwiek burzy zupełnie logikę postaci Sweeney'a i czyni jednak z niego okropnego dziada . Ale skoro takiego lubisz, to nic mi do tego .
Dodam tylko cicho, że dla mnie całe piękno tej postaci tkwi w obłąkańczej miłości do żony. I nawet jak myśli o córce, to w gruncie rzeczy myśli o swojej Lucy. Johanna - ta prawdziwa, a nie ta wyobrażona - niespecjalnie Sweeney'a interesuje. Lucy jest w każdej jego myśli, w każdej intencji, choć pamięta tyle tylko, że miała złote włosy... I uczucie do pani L. nijak się z tym dramatycznym rysem miłości do żony nie komponuje. Dlatego nie pogodzimy naszych wizji Sweeney'a, bez względu na to, która jest prawdziwa .
Dodam jeszcze, że uwielbiam Twoje wizje, Eddie! To moja ulubiona lektura na Perle, bo nic mi tak nie poprawia humoru .
Ostatnio zmieniony przez Anajulia dnia Wto 19:19, 08 Kwi 2008, w całości zmieniany 4 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|