Forum CZARNA PERŁA Strona Główna
  FAQ  Szukaj  Użytkownicy  Grupy  Galerie   Rejestracja   Profil  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  Zaloguj 

Recenzje polskie

Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu Forum CZARNA PERŁA Strona Główna -> Ekran i czerwony dywan / Recenzje, artykuły prasowe
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat
Autor Wiadomość
Aletheia
Oficer


Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 4636
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: piratka

PostWysłany: Śro 21:40, 24 Wrz 2008 Temat postu: Recenzje polskie

Układ alfabetyczny według nazw czasopism i serwisów.
Uwaga, recenzji szukaj też w temacie PotC w portalach kulturalnych i encyklopediach

Bestiariusz
Damian 'Naimad' Bartosik - [link widoczny dla zalogowanych], [link widoczny dla zalogowanych]

Celuloid
[link widoczny dla zalogowanych], [link widoczny dla zalogowanych]

Culturis
CBP - [link widoczny dla zalogowanych]

Elkander
DMC - [link widoczny dla zalogowanych], AWE - [link widoczny dla zalogowanych]

Esensja
CBP - [link widoczny dla zalogowanych], [link widoczny dla zalogowanych]
DMC - [link widoczny dla zalogowanych], [link widoczny dla zalogowanych]
AWE - [link widoczny dla zalogowanych], [link widoczny dla zalogowanych]

Europa, Europa
[link widoczny dla zalogowanych], [link widoczny dla zalogowanych], [link widoczny dla zalogowanych]

Filmowo
CBP - [link widoczny dla zalogowanych], DMC - [link widoczny dla zalogowanych], AWE - [link widoczny dla zalogowanych], [link widoczny dla zalogowanych]

Kafeteria
[link widoczny dla zalogowanych]

Kinomaniaki
[link widoczny dla zalogowanych], [link widoczny dla zalogowanych], [link widoczny dla zalogowanych]

Kinoskop
[link widoczny dla zalogowanych]

KMF – Klub Miłośników Filmu
CBP - [link widoczny dla zalogowanych]
DMC - [link widoczny dla zalogowanych], [link widoczny dla zalogowanych], [link widoczny dla zalogowanych]
AWE - [link widoczny dla zalogowanych], [link widoczny dla zalogowanych], [link widoczny dla zalogowanych]
Z uwagi na fakt, że KMF ma zwyczaj usuwania starszych treści, jeśli powyższe linki są martwe, znajdziesz teksty w jednym z dalszych postów tego tematu.

Marcin Szklarski
[link widoczny dla zalogowanych]

Moje Kino!
[link widoczny dla zalogowanych], [link widoczny dla zalogowanych]

O Filmie
AWE - [link widoczny dla zalogowanych]

Polityka
[link widoczny dla zalogowanych], [link widoczny dla zalogowanych], [link widoczny dla zalogowanych]

Portal Literacki
[link widoczny dla zalogowanych]

Recenzenci.pl
[link widoczny dla zalogowanych]

Relaz
DMC - [link widoczny dla zalogowanych], AWE - [link widoczny dla zalogowanych]

Reviews.blox.pl
[link widoczny dla zalogowanych], [link widoczny dla zalogowanych]

Techkultura
[link widoczny dla zalogowanych]

Zakazana Planeta
[link widoczny dla zalogowanych]


Ostatnio zmieniony przez Aletheia dnia Pon 18:32, 14 Gru 2009, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Aletheia
Oficer


Dołączył: 11 Lut 2008
Posty: 4636
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: piratka

PostWysłany: Śro 21:52, 24 Wrz 2008 Temat postu:

KMF – Klub Miłośników Filmu

CBP

Michał „Jakuzzi” Jakubowski

W pewnym, całkiem nieodległym momencie w historii kina, zaistniało poważne przekonanie, że filmu przedstawiającego losy pirackiej zgrai nikt już więcej nie ujrzy. Lata świetności korsarskiego gatunku minęły dawno, a ostatnie ekranizacje powieści o piratach, tudzież rzadko odbiegających od powieściowych wzorów scenariuszy, spotykały się ze złym przyjęciem zarówno ogółu publiczności, jak i ogromnej części spoglądającej niezwykle surowym okiem krytyki. Nic więc dziwnego, że producenci po prostu porzucili ten temat, ponieważ stanowił dla nich zbyt ryzykowną inwestycję. "Wyspa Piratów" Renny'ego Harlina z roku 1995 poniosła sporą finansową porażkę, stając się niemal gwoździem do trumny tej konającej gałęzi kina. Dopiero po ośmiu latach korsarskiej posuchy słynny producent Jerry Bruckheimer, mający na swym koncie m.in. "Top Gun", "Twierdzę", "Armageddon", odważył się wyłożyć 125 milionów dolarów i wyprodukować świetny, spektakularny film "Piraci z Karaibów", zadowalający większość krytyków, lecz co z pewnością dla Bruckheimera najistotniejsze - publiczność.
Nie warto ukrywać, że to właśnie ogromny budżet jest jednym z najważniejszych elementów tego sukcesu, bo to właśnie on stał się zaczynem spektaklu efektownych pojedynków, eksplozji, bitew morskich, to dzięki niemu specjaliści z Industrial Light&Magic stworzyli efekty specjalne urzeczywistniające szkielety obłożonych klątwą rzezimieszków. Jerry Bruckheimer już dawno znalazł dobry jak widać przepis na pomnożenie ogromnych przecież kwot wkładanych w jego produkcje, a na prowadzeniu tego typu filmowej polityki wychodził zazwyczaj bardzo dobrze. Aczkolwiek wiele z poprzednich pirackich przedsięwzięć również posiadało nie lada wsparcie finansowe, a mimo wszystko widzowie nie mieli zamiaru ich oglądać, natomiast na "Piratów z Karaibów" w tegoroczne upalne lato garnęli jak rzadko kiedy. Najwidoczniej ten korsarski hit posiada także inne pozytywne cechy, których być może poprzednikom zabrakło. Skoncentrujmy się na razie na fabule.
Demoniczny kapitan Barbossa okropnie pragnie zdjąć z siebie niezwykle ciężką, bo niepozwalającą cieszyć się radościami niegodziwego życia klątwę. Ale żeby to zrobić musi najpierw zwrócić skradziony i roztrwoniony w różnych zakątkach świata skarb Azteków. Przymus zwrotu świadczy trochę o paradoksalności scenariusza lub, jak to powiedział reżyser filmu, Gore Verbinski - perwersyjności. Posiadaczką ostatniej części poszukiwanego przez piratów Barbossy kompletu złotych medalionów jest piękna Elizabeth Swann. Jednak dziewczyna zostaje wkrótce porwana, a złoczyńcy, zdobywszy potrzebną im rzecz, płyną na mroczną Isla de Muerte, by raz na zawsze pozbyć się męczącej ich dusze klątwy. I tak historia mogłaby się właściwie zakończyć, gdyby nie zakochany w pannie Swan, biegły w szermierce, dzielny kowal Will Tuner oraz znakomity, choć niestereotypowy, bo przedziwnie się zachowujący wilk morski - kapitan Jack Sparrow, który w wyniku buntu stracił na rzecz Barbossy statek - "Czarną Perłę". Panowie, choć między nimi od razu do konsensusu nie dojdzie postanowią, że odzyskają to, na czym im zależy i zemszczą się na nawiedzających porty zaczarowanych piratach.
Scenariusz, stworzony przez duet Ted Elliott i Tony Rossio, (panowie jakiś czas temu dowiedli pisarskiego talentu przebojowym "Shrekiem"), został gęsto napiętnowany sytuacyjnym i dialogowym humorem, czasem usilnie próbującym wymusić uśmiechy, co mimo wszystko nie zmienia ogólnego faktu, że jest dobry, a dynamicznie (i bezpretensjonalnie) opowiedziany film jest jednocześnie lekki w odbiorze. Verbinski, Elliot i Rossio nie bawią się w układanie morałów; ich najważniejszym celem jest zapewnienie rozrywki. A film kończy się oczywiście dobrze, jak na prawdziwą baśń przystało. Jak zwykle charakterystycznym elementem bruckheimerowskich blockbusterów są zabawne do bólu postacie, z których odbiorca powinien się śmiać niemal zawsze, kiedy ich widzi na ekranie. Genialnie zagrany i budzący szczerą radość Jack Sparrow jest z pewnością osobą najzabawniejszą w filmie. Jest to jednak bohater istotny fabularnie, więc nie pełni funkcji wyłącznie rozśmieszającej, w odróżnieniu od sypiącej gagami pary zwariowanych piratów - jednego obrzydliwego grubasa i drugiego chudszego, z drewnianym okiem. Na naprawdę wysokim poziomie stanęło w tym filmie aktorstwo. Najbardziej wyrazistą postać - kapitana Jacka Sparrowa, pirata z krwi i kości, lecz o dobrym sercu wykreował niesamowity Johny Depp, etatowy odtwórca outsiderów, który rzadko decyduje się na występy w hollywoodzkich superprodukcjach. Sparrow miał z założenia być bohaterem bardzo interesującym, zaskakującą kombinacją rastafarianina i gwiazdy rocka, (ponoć Depp wzorował się na sylwetce samego Keitha Richardsa, gitarzyście Rolling Stones). Efekt jest piorunujący; najciekawszymi momentami filmu stały się momenty właśnie z udziałem Sparrowa. Groteskowość w wyglądzie Jacka polega na tym, że nieustannie zachowuje się on jakby dopiero co zaliczył kilka głębszych. Ale jest to tylko pozorna nietrzeźwość; prawdopodobnie mało kto odważyłby się stanąć z nim w pojedynku. Wspaniała wręcz jest początkowa scena, w której Sparrow w niekonwencjonalny (jak cały on) sposób dobija do brzegu. A takich smaczków jest o wiele więcej.
Pozytywne wrażenie wywarła na mnie przeurocza Keira Knightley, która nadała pannie Elizabeth Swann cechy kobiety odważnej i zdecydowanej, chociaż czasem może zachowującej się zbyt poważnie. Nie zawiódł także młody Orlando Bloom, którego bohater mimo może i przystojnej buzi, czasem jest po prostu nużący, lecz jest to bardziej wina scenariusza niż Blooma, któremu nic złego zarzucić nie mogę. Z kolei odgrywający rolę głównego czarnego charakteru Geoffrey Rush, jest jak zwykle wyśmienity. Być może na tle wszystkich postaci nie wyróżnia się tak mocno, jak bohater Deppa, ale w jego aktorską perfekcję nie zwątpi chyba nikt. Ciekawie zagrali również aktorzy drugo i trzecioplanowi, dobrani niewątpliwie z dużą starannością. "Piratom z Karaibów" można co prawda zarzucić sporo. Można wyrazić niezadowolenie związane ze zdarzającymi się płytkimi dialogami i oklepanymi dowcipami. Można skrytykować typowo blockbusterowe podejście do tematu. Można wskazać na sceny, które się czasem niepotrzebnie dłużyły oraz na momenty niezręcznie zagmatwane. Można powiedzieć, że filmowy humor niekiedy był tak syty, iż przygodowego kina akcji prawie nie przemienił w efektowną komedię o piratach. Można, ale ja się czepiał nie będę. Bo "Piraci z Karaibów" to doprawdy warte obejrzenia, czarujące, spektakularne kino, wyróżniające się w morzu wakacyjnych sequeli. To znakomita kostiumowa produkcja, z pięknymi zdjęciami absolwenta łódzkiej filmówki Dariusza Wolskiego i równie ładną muzyką Klausa Badelta. To prawdziwy spektakl wyśmienicie zagranych postaci, to niesamowity show Johny'ego Deppa. To mistrzowsko nakręcony film akcji, bogato urozmaicony dowcipem. Przede wszystkim to dwie i pół godziny oderwania od nudy, dwie i pół godziny korsarskiej magii, dwie i pół godziny godnej polecenia, nieskrępowanej rozrywki.
Ocena: 8/10

DMC

Andrzej “Jimi” Wiśniewski

Jack Sparrow. Kapitan Jack Sparrow. Gdziekolwiek się nie pojawi, ciągnie za sobą długi ogon kłopotów. Od zwykłych, powszednich pirackich bitek, poprzez szereg różnorodnych długów do spłacenia w każdym niemalże zakątku ziemi, aż po przenikliwe, potężne, śmiercionośne klątwy. Niczym magnes przyciąga do siebie problemy maści wszelakiej. Nie inaczej jest i tym razem. Pojawia się bowiem pewien wierzyciel, okryty znamienną niesławą, któremu dług spłacić musi Sparrow. Dług jest ogromny, i co gorsza - nie chodzi bynajmniej o złote dukaty.
Akcja drugiej części "Piratów z Karaibów" rozpoczyna się w sposób dość przewidywalny, jeśli tylko mieliśmy przyjemność obejrzeć część pierwszą. Jack Sparrow po raz kolejny wpadł w tarapaty. Ale również po raz kolejny znalazł niezwykle sprytny sposób, aby się z nich wydostać. Fakty te wnioskujemy po scenie przebiegłej ucieczki Jacka z więzienia, z wykorzystaniem trumny z umrzykiem. Tymczasem tuż za rogiem na kapitana czekają kolejne kłopoty - tym razem dużo poważniejsze. Legendarny władca oceanów, niesławny kapitan Latającego Holendra - Davy Jones, upomina się o dług, jaki Jack przed wielu laty u niego zaciągnął. Jednakże wartość długu wzrosła ogromnie. Aktualnie Sparrow oddać musi swą duszę na wieczne potępienie - służbę na Latającym Holendrze. Davy Jones rozpoczyna pościg za dłużnikiem, a jedynym bezpiecznym miejscem dla kapitana Jacka jest suchy ląd. Nie jest to jednak banalne i łatwe do zrealizowania rozwiązanie dla prawdziwego pirata, którego jedyną miłością jest morze. Z kolei dość dobrze, na pierwszy rzut oka, powodzi się parze pozostałych bohaterów znanych z "Klątwy Czarnej Perły" - Elizabeth Swann oczekuje na ślubnym kobiercu swego ukochanego, Willa Turnera. Will się spóźnia, ale co gorsza, kiedy się w końcu pojawia okazuje się, że właśnie został aresztowany. Nowy kapitan, Cutler Beckett, przejmując podstępnie władzę od gubernatora Weatherby Swanna, wydaje ponadto nakaz aresztowania Elizabeth, pod zarzutem pomocy w ucieczce Jacka Sparrow. Beckett stawia jednak warunek - jeżeli Will odnajdzie Jacka, i zdoła odebrać mu osobliwy kompas, Elizabeth zostanie uwolniona.

Akcja "Skrzyni umarlaka" zawiązuje się wcześnie i w dość zawrotnym tempie. W ciągu pierwszego kwadransa zostajemy rzuceni w wir przygód bohaterów i świat wilków morskich. Brudny, zatęchły, przemoczony rumem, świecący srebrnymi zębiskami i stukoczący drewnianymi kuternogami świat. Pozbawiony jednak złowrogiego oblicza, krwi i przemocy (pomijając oczywiście bitwy morskie, walki na miecze i ogólne pirackie mordobicia). Wytwórnia Walta Disneya przyjęła ogromne wyzwanie podejmując się realizacji filmu o piratach. Trudno było wymyślić coś świeżego, nowego i odkrywczego w tym temacie. Po sukcesie serii pirackich filmów sprzed kilku dekad, przyszła kolej na serię pirackich klap. Jednakże Disney wykorzystał ogromne doświadczenie w tej dziedzinie. Produkcja "Piratów z Karaibów" została bowiem oparta o widowisko z parku Disneyland. Stąd właśnie w filmie brak krwi i przemocy, które z pozoru wydają się być nieodłącznym atrybutem opowieści o piratach. Można mówić wiele na ten temat: czy słuszną była decyzja o wyzuciu piratów z siły i gwałtu, przy jednoczesnym przydaniu im charakteru bardziej komicznego i swawolnego. Nie sposób jednak zaprzeczyć swoistej oryginalności i siły konsekwencji w działaniach wytwórni Disneya (w końcu dość humorystyczna produkcja Romana Polańskiego "Piraci", przyjęta została przez krytykę bardzo chłodno). Co prawda humor w "Skrzyni umarlaka" w większej części jest dość niskich lotów - zabawne gagi w stylu Flip i Flap, ogólne wywrotki, ucieczki a'la Tom&Jerry oraz niezwykle pechowe zdarzenia, niczym u pana Drozdy. Mimo to film jest przezabawny. Te właśnie sceny wzbudzają najwięcej śmiechu. Jest to sytuacja w teorii zwana "beczką śmiechu". Im bardziej chcesz ustać na nogach i zachować powagę przy durnowatych scenach, tym bardziej się przewracasz i więcej łez wyciska niekontrolowane chichotanie. Sprawia to metoda znana z modnych ostatnimi czasy animacji komputerowych - stosunkowo długie, statyczne ujęcia, z dużym ruchem w kadrze, okraszone ironiczną muzyką (patrz m.in. próba wydostania się pirackiej załogi z koszy zawieszonych nad przepaścią). Sprawdza się niemalże w stu procentach, więc dlaczego nie skorzystać z tego modelu w filmie fabularnym.
Motorem napędowym "Skrzyni umarlaka" jest oczywiście, jak w przypadku części pierwszej, kapitan Jack Sparrow. Jego dość charakterystyczny, cudaczny i ekscentryczny sposób bycia sprawia, że mamy ochotę oglądać jego przygody w nieskończoność. Mimo to, kapitan Jack w części drugiej jest straszliwym egoistą, cynikiem i tchórzem, wodzącym za nos Elizabeth i Willa, prowadząc ich tym samym w samo epicentrum kłopotów. Wykorzystuje każdą nadarzającą się okazję do realizacji własnych celów, najczęściej związanych z ratowaniem skóry i próbą uwolnienia się z tarapatów. Mimo to ma w sobie coś magicznego, co wywołuje u każdego widza empatię. Aby jednak nie oczerniać kapitana Jacka całkowicie, polecam obejrzeć film do końca - czeka nas tam niespodzianka i zaskoczenie. Jack Sparrow na tle dwójki pozostałych głównych bohaterów mieni się feerią barw i lśni oryginalnością. Will Turner to płaska, nieprawdopodobnie szablonowa postać bohatera absolutnego. Jedynym jego celem w tej przygodzie jest ratowanie narzeczonej Elizabeth, przy czym zatraca całkowicie zdolność trzeźwego rozumowania i pojmowania świata. Sparrow wodzi Turnera za nos, jak durnego osła marchewką na kiju. Oczywiście - sens istnienia tego typu bohatera w filmie przygodowym jest bezapelacyjny. Niemniej jednak zbudowanie postaci mężnego kowala Willa Turnera, przez piękniutkiego Orlando Blooma jest co najmniej słabe, jeśli nie żenująco słabe. Nie inaczej rzecz ma się z panną Elizabeth Swann. Podczas seansu ma się nieodparte wrażenie, że Keira Knightley nie do końca jest pewna, czy znajduje się na planie części drugiej, czy trzeciej. Plus jednak za zmianę, jaką przeszła Elizabeth - choć to chyba bardziej dla scenarzysty. Makijaż i piękne suknie zastąpione zostały przez spodnie, kamizelkę, piracki kapelusz i szablę. Bohaterce wyszło to zdecydowanie na dobre. Na duże brawa zasługuje natomiast załoga Czarnej Perły. Każdy jeden z nich to świr i odmieniec. Pirackiego uroku przydają im drewniane oko, brak uzębienia, skudłacone fryzury, poharatane twarze i pogryzione ręce. Świetna praca zastępu charakteryzatorów i kostiumologów, dopełniona plugawym, siarczystym akcentem. Całość - pysznie odrażająca.
Kwestia techniczna pozostaje bezdyskusyjna. "Skrzynia umarlaka" to potężne widowisko, okraszone świetnymi efektami specjalnymi. Znakomite zdjęcia polskiego operatora Dariusza Wolskiego - pracował już przy części pierwszej, dzięki czemu widać pewną jednolitość w kwestii obrazu. Współpraca ze stałym również reżyserem, Gore'em Verbinskim, przekłada się na spójny klimat opowieści. Możemy być pewni, że duet ten zapewni nam w kolejnej części zabawę co najmniej tak dobrą, jak w 'dwójce'. Znaczącą ponadto okazała się zmiana kompozytora. Klaus Badelt zastąpiony został przez maestro Hansa Zimmera. Był to strzał w dziesiątkę. Ścieżka dźwiękowa "Klątwy Czarnej Perły", jakkolwiek nie ujmując jej splendoru, była moim zdaniem niewygodną kopią "Gladiatora", autorstwa Zimmera właśnie. Muzyka w poprzedniej części strasznie rozbijała i utrudniała odbiór filmu, ponieważ w oczach stawały sceny z opowieści o rzymskim generale. W związku z tym trochę nie pasowała do klimatu opowieści o piratach, funkcjonując jednak poza obrazem bardzo dobrze. W przypadku "Skrzyni umarlaka" partytura Zimmera wydaje się naprawdę kapitalna. Wyśmienicie komponuje się z akcją. Nierzadko jest doskonale dopasowana to taktu i tempa montażu - zlewa się z ruchem w kadrze tworząc znakomitą całość. Jest świeża, ożywcza i jednocześnie bardzo różnorodna - bardziej piracka. Nie brakuje jednak wybitnego motywu przewodniego stworzonego przez Badelta. Pojawia się w filmie kilkukrotnie, w różnych aranżacjach. Efekty specjalne natomiast porażają swym ogromem i precyzją jednocześnie. Przerażająco prawdziwe macki głębinowego potwora Krakena, czy odrażająco paskudna załoga niesławnego Latającego Holendra naprawdę robią wrażenie. Zwłaszcza ci ostatni przedstawiają się wyjątkowo potwornie - pirat z głową rekin-młot czy muszlą podwodnego kraba-giganta, pirat z kołem sterowym w plecach, pirat z uroczą rozgwiazdą w skroni czy wreszcie broda kapitana Davy Jonesa, stworzona z macek ośmiornicy, które wydawać by się mogło - żyją własnym życiem. Załoga Latającego Holendra od wieków zamieszkuje dno oceanów, stopniowo zmieniając się podwodne organizmy. Proces ten, ukazany dość realistycznie, naprawdę robi wrażenie. Ponadto sceny pojedynków, pościgów i innych pirackich przygód zrealizowane są z ogromnych rozmachem. Trwają również bardzo długo, jednakże nie powodują znudzenia nawet na moment. Próba uwolnienia kapitana Jacka przez załogę Czarnej Perły jest niezwykle efektowna i okraszona sporą dawką humoru, a jednocześnie trwa dobry kwadrans. Z kolei dość pomysłowy pojedynek trzech bohaterów pozytywnych, na młyńskim kole pędzącym przez dziką puszczę, również wydaje się całkiem oryginalny i wciągający.
"Skrzynia umarlaka" to film spektakularny i bardzo widowiskowy. Zawiera wszystko to, co prawdziwy film przygodowy zawierać powinien. Mamy tu wartką akcję, sporą dawkę humoru, odrobinę miłości i oryginalnego bohatera - całość świetnie zrealizowana i sprawnie opowiedziana. Otwarte zakończenie pozostawia pewien niedosyt, a także silne pragnienie szybkiego powrotu do świata piratów. Przygody Jacka Sparrow w drugiej części dostarczają przede wszystkim dużo zabawy i rozrywki. Nie należy traktować tego filmu, jako historycznej przypowieści o życiu piratów, osadzonej w jakże realnym świecie. Należy raczej przymrużyć oko i dać się porwać baśniowej opowieści Disneya. Do zobaczenia, Jacku Sparrow, na Krańcu Świata. Aye!


Iwona „Arrakin” Kusion

Czas zapłaty!

W roku 2003 powstał film, który z pełną świadomością, i odpowiedzialnością, określić mogę jako najgenialniejsze osiągnięcie kina przygodowego na przestrzeni ostatnich dekad. Film, do którego byłam niezwykle sceptycznie nastawiona i z którego oglądaniem zwlekałam. Ot, założenie było proste: kolejny superprodukciak na wakacje, którego nie będzie w stanie uratować niezwykły aktor, jakim jest Johnny Depp. I faktycznie: nie uratował, bo nie było czego ratować. Scenariusz i wykonanie okazały się wyśmienite. Wszystko zagrało idealnie, klimatem przywodząc na myśl nie tyle stare filmy pirackie, co wspaniałą grę "Monkey Island". I chociaż Depp stworzył kreację wyśmienitą i oczywistym, że wybił się na plan pierwszy, reszcie aktorów nie przypadły wyłącznie role statystów. Geoffrey Rush jako Barbossa potrafił być demoniczny, a jednocześnie przejmujący. Orlando Bloom kolejny raz (po roli Legolasa) świetnie wypadł ze swoją manierycznością (aby nie rzec: drętwotą, co jednak tym razem wyśmienicie się komponuje z odtwarzanym przez niego bohaterem), świadomie, czy też nie, tworząc idealną parodię i pirata i romantyka, chociaż parodię subtelną i w pewien sposób pociągającą. W końcu Keira Knightley w roli dziewczęcia o delikatnej urodzie, lecz żywiołowym temperamencie; karmiąca się pirackimi opowieściami, wierząca w idealistyczne wartości, potrafiąca odwołać się do swej odwagi w momentach, w których zdecydowanie brakuje jej mężczyznom. A obok wyśmienitych kreacji, świetnie nadająca tempo muzyka (która jednak tylko wraz z obrazem sprawdza się wybornie. Soundtrack bez kontekstu to znakomity lek na bezsenność), inteligentnie skrojone dialogi i... przygoda, przygoda... i jeszcze więcej przygody! Zakochałam się w tym obrazie bardzo szybko, a z każdym kolejnym ujrzeniem uczucie się umacniało jedynie. Do niedawna najlepszym lekarstwem, poprawiającym zawsze nastrój był "Arszenik i stare koronki". "Piraci..." może nie zagrozili owej komedii wszechczasów, lecz niekiedy zamiast po Caprę, sięgam po nich, nie uważając iż jest w tym coś niewłaściwego. Teraz, kiedy patrzę na wydanie DVD "Klątwy Czarnej Perły", z okładki atakuje informacja, w brzmieniu: "Film producenta Armagedonu i Pearl Harbor" - w domyśle zapewne ma to zachęcać potencjalnych nabywców, chociaż reakcją właściwą wydaje się być zdziwienie, albowiem człowiek, który miał udział w dwóch filmach, będących ewidentnym przejawem sadystycznych skłonności względem widza, pozwalają zaistnieć historii pełnej pasji i humoru (aby jednak oddać sprawiedliwość: Jerry Bruckheimer to producent genialnego serialu: "CSI: Las Vegas"). Nic więc dziwnego, że kolejna odsłona stawiała bardzo wysokie oczekiwania. Imponujący rekord otwarcia nie świadczył jeszcze o niczym (ba! Wiadomo jakie dziełka zazwyczaj box office podbijają!). Tak czy inaczej... Jack Sparrow powrócił!
Jack powraca w skrzyni, dzieląc ją z truposzem, z którego kończyny czyni wiosło. Całkiem to sympatyczne, chociaż to już nie to, co dumne wpłynięcie do portu, na statku idącym na dno. Jak dalej historia przebiega? W pewnym sensie... zawodzi. Liczyłam na "lepsze", otrzymałam jedynie "więcej". Jest zatem więcej akcji i więcej atrakcji. Całość to imponujące, wesołamiasteczkowe przedsięwzięcie. Zatem mamy podskakującą, turlającą i wspinającą się kulę, toczące się koło młynu, na którym to kole trwa pojedynek, ośmiornicę, urządzającą członkom załogi karuzelę... i dalej: pojedynki, pojedynki, wybuchy, pojedynki ... jeszcze więcej pojedynków i ... powraca armia nieumarłych. Armia to inna, aniżeli ta znana z pierwszej części, znacznie bardziej obrzydliwa i nawet orkowie tolkienowscy nie mają z tymi kreaturami szans w konkursie na najohydniejsze maszkary. Cóż jeszcze? Will spotyka swego ojca, a Elizabeth zakłada spodnie. I tu należy się na chwilkę zatrzymać, albowiem to jedyna postać, w której następuje rozwój osobowości. O innych bohaterach nie dowiadujemy się kompletnie niczego nowego. Ta dziewczyna natomiast w poprzedniej części pokazała, że potrafi być bardziej męska, aniżeli każdy z mężczyzn. Tym razem pokazuje, iż jest bardziej piracka, aniżeli każdy pirat. Z "Klątwy Czarnej Perły" zostało wyciętych wiele scen, którym możnaby zarzucić, że zostały nakręcone tylko po to, aby odebrać przyjemność widzowi. I tak jedną z nich jest moment, kiedy Jack mówi do Elizabeth, że są jak dwie krople wody, a w innej odpiera jej zarzuty, w brzmieniu, że w opowieściach o kapitanie Sparrow nie ma prawdy. Wówczas to pokazuje blizny po przygodach, ironicznie komentując, że faktycznie wszystko jest kłamstwem. O ile drugi moment nie zostaje rozwinięty wielce, o tyle pierwszy znalazł swe miejsce i następstwo. Jest wprost powiedziane, że Jack i Elizabeth są do siebie podobni. Jednak kapitan Sparrow okazuje się jej nie doceniać. Ta dziewczyna jest gotowa na wszystko. Niegdyś, aby ratować Willa zgodziła się poślubić Norringtona, sama także usiadła do wioseł i czym prędzej pognała w stronę umarlaków. Któż jednak mógł się spodziewać, że "WSZYSTKO" oznaczać może przykucie Jacka do "Czarnej Perły" i skazanie na zatonięcie? A jednak! Kapitan Sparrow to mistrz knucia, intrygant perfekcyjny, jednak jest coś w nim z Ricka Blaine'a - on musi się okazać szlachetny! Może w przypadku Jacka jest to nie tyle wybór, co częściej przypadek. Mimo to ma dar, pozwalający mu zdradzać każdego tyle razy, że (paradoksalnie), zostaje nagrodzony zaufaniem przyjaciół. Nie każdego jednak można oszukać, jeżeli nie pamięta się starej prawdy, że wszelkie nieszczęście to kobieta . Zatem Jackowi zostaje wystawiony rachunek, a czy zapłata faktycznie będzie wysoka, to już pokaże kolejna część...
Fabuła jest nad wyraz banalna do streszczenia: Will i Elizabeth mają wziąć ślub, jednak... zostają aresztowani za udzielenie pomocy kapitanowi Sparrow. Młody Turner może ocalić szyję narzeczonej, o ile odnajdzie Jacka i przywiezie, wydawałoby się zepsutą, busolę. Busola wskazuje kierunek ludzkich pragnień. A pragnienia są tożsame: skrzynia, w której znajduje się serce Davy Jonesa - upiornej maszkary z dna mórz, której niegdyś Jack oddał swą duszę. A teraz przyszła pora zapłaty... Jack pragnie skrzyni, aby się wykupić, Elizabeth pragnie skrzyni, aby uratować Willa, Will pragnie skrzyni, aby uratować ojca (który jest już w służbie Jonesa), jak również pojawia się Norrington, który pragnie skrzyni, aby się wkupić ponownie w łaski i odzyskać utraconą pozycję. Zbieżne pragnienia, różne cele. Argumentem musi zatem być broń. I tak oto w tej całej pogoni naturalnym wydaje się, że postawiona na akcję. Wraz z tym obniżeniu znacznemu uległ poziom humoru (co nie oznacza, że zabawnie nie jest - wręcz przeciwnie!) oraz... zdecydowanie brakuje Barbossy, który pojawia się dopiero w finale. Geoffrey Rush dał widzowi postać pasjonującą i chociaż Davy Jones jest bardziej brzydki, bardziej wredny i bardziej odpychający, gdzież mu tam do kapitana, który odebrał Jackowi "Czarną Perłę"? Przygoda zostaje zamieniona na akcję. Proporcje zostały zachwiane i tak, gdyby postaci oznaczały rangi to "Klątwa Czarnej Perły" otrzymałaby Jacka Sparrowa, podczas gdy "Skrzynia umarlaka" już tylko Willa Turnera...
Pomimo braku euforycznego zachwytu, którego oczekiwałam, którego byłam wręcz pewna, obraz jest wart uwagi. Brakuje takich filmów. Dziś rozrywką wydaje się być saga o "X-men", może i efekciarska, lecz zupełnie pozbawiona finezji. Brak zatem w kinie dzieł z rozmachem, nie grzeszących przy tym infantylizmem. Miłym wyjątkiem jest twórczość Miyazakiego, chociaż jego osiągnięcia trudno odbierać wyłącznie na płaszczyźnie zabawy. Film Verbinskiego to natomiast najczystsza postać rozrywki, rozrywki, która nie stara się być niczym więcej. Ja jednak inaczej odbieram przygodę - może to wina właśnie gier pokroju "Monkey Island"- uważam, że proporcje winny być zachowane. Przygoda to nie tylko efektowne pojedynki i znakomity pokaz efektów specjalnych. To czym jest idealna przygoda perfekcyjnie zilustrowała pierwsza część "Piratów z Karaibów", to czym jest dominacja akcji nad przygodą, obrazuje część druga. Nie ma jednak powodów, aby się zrażać- scenografia, efekty i charakteryzacja to prawdziwe CUDO! Jest brudno, jest obrzydliwie, są kanibale, są stwory z głowami, stwory bez głowy i w końcu głowa, co biegnie na parszywych, krótkich, nóżkach za ciałem, które ją zostawiło... atrakcji nie zabraknie, to pewne. Brakuje jednak dyskusji, jakie prowadził kapitan Jack Sparrow. Tym razem zdecydowanie więcej biega, aniżeli mówi. Również, kiedy pojedynek goni pojedynek, może to szybko przestać być atrakcyjne i ta granica kilkakrotnie wydaje się, że zostaje prawie przekroczona, jednak pozostaje owo "PRAWIE" i dla tego w żadnym razie nie warto rezygnować z seansu! Zatem "drink up, me hearties. Yo ho!", a jeżeli nawet zabraknie rumu, znużenie ogarnąć nie powinna!


Dariusz „Beowulf” Kuźma

Poniższy tekst został napisany ze względu na delikatny zawód, jakiego doznałem
wychodząc z kina, tak więc mogło się w nim znaleźć kilka informacji psujących przyjemność
oglądania. Dlatego też zalecam zapoznanie się z tą krytyką po uprzednim obejrzeniu
"Skrzyni Umarlaka".
No i stało się - zabrakło śrubokręta. Stało się dokładnie to czego bałem się od momentu podania informacji, że sequel powstanie - Skrzynia Umarlaka ma w sobie serce, lecz brakuje jej duszy. Jest to typowa hollywoodzka kontynuacja skrojona według ustalonych miar - jest wszystkiego więcej, jest szybciej, jest bardziej wybuchowo, jest... gorzej. Część pierwsza to była bezpretensjonalna przygoda, pełna świetnych dialogów, niezapomnianych scen, fascynujących postaci itd. "Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły" wniósł ogromny powiew świeżości w ramy skostniałego gatunku jakim był film piracki, a także odkrył go ponownie dla widowni, która nie zna okresu, w którym rozbójnicy rządzili niepomiernie na ekranach światowych kin. Kontynuacja to niestety już tylko cień poprzedniczki - oj, efektownie jest - tego nie można odmówić; wszystko jest ładnie opakowane (zdjęcia, muzyka. plenery, tempo) i nakręcone. Ale kino przygodowe z jedynki zmieniło się w kino... hollywoodzkie. W złym tego słowa znaczeniu.
Już pierwsze sceny są wyrazem tego, jak twórcy poprowadzili cały film - pod kolejną, trzecią odsłonę. Pojawienie się Jacka jest świetne (nie to co genialne 'wejście' w części pierwszej, ale jednak) - dowcipne, zrobione z pomysłem - ale dlaczego rysunek klucza był właśnie na tej górze? Co to było za miejsce? W "Skrzyni Umarlaka" jest wiele niewyjaśnionych wątków. Możliwe, że wiele z nich to tylko asy w rękawie twórców, przygotowane z myślą o części trzeciej, w której wszystko zostanie wyjaśnione. Ale w takim razie zabieg to bardzo ryzykowny, bo irytujący brakiem wyjaśnień. Myślę, że dużo w tym przypadku mógł zrobić również montaż, bo nie uwierzę, że tak bogato inscenizowany prolog z krukami wyjadającymi oczy, z wrzaskami cierpienia dobywającymi się zza bram, miał posłużyć tylko i wyłącznie pokazaniu Jacka uwalniającego się z trumny z rysunkiem klucza. Pewnie, że w części pierwszej nie wiadomo, dlaczego jego łódź tonie, ale tam to było iście magnetyzujące wprowadzenie jednej z najbardziej oryginalnych postaci kina XXI wieku - twórcy mogli sobie pozwolić na odrobinę tajemniczości odnośnie Jacka. Kontynuacja niestety rządzi się innymi prawami i trzeba widza od nowa zainteresować daną postacią. Takich niewyjaśnionych zagrań w filmie jest niestety więcej. Kolejny przykład - Elizabeth Swann 'udająca' marynarza na statku - scena, na której momentami nie wiedziałem czy się śmiać czy płakać. Udająca w cudzysłowiu, ponieważ ani mi nie wyglądała na faceta, ani nie brzmiała jak facet - umowność i konwencja jedną droga, ale to już była przesada; takimi kwiatkami obraża się inteligencję widza. Brak tu świeżości pomysłu, bo problem dostania się Elizabeth na Tortugę, nawet na tym nieszczęsnym statku, mógł zostać rozwiązany na 100 innych sposobów, które by nie skłaniały do myślenia o prawdopodobieństwie sceny. Tu się pewnie pojawi argument, że "Piraci..." są wymysłem; fantastyką pomyślaną dla rozrywki, w której to co prawdopodobne miesza się z fantazją. Oczywiście, że tak! Ale fantazja może być wspaniała i porażająca kreatywnością (przykłady do znalezienia przez praktycznie cały czas trwania 'jedynki') albo odtwórcza i zrobiona na odczep. Obie da się oglądać, ale, tak szczerze, która jest lepsza?
Kolejna sprawa, to nie do końca trafione rozłożenie komizmu na kilka postaci (w szczególności drugi plan) i 'odciążenie' Sparrowa od tego jakże ciężkiego zadania.. A przecież to właśnie ten fakt sprawiał, ze 'jedynka' cieszyła się dużym sukcesem i zainteresowaniem; to Jack Sparrow był gwiazdą i magnesem przykuwającym uwagę do ekranu. Jego chód, bzdurne monologi, wdzięk i czar. Ale nie, musi być wszystkiego więcej... Przykładowo mamy tu więcej komizmu sytuacyjnego - Jack się przewraca, wykonuje przedziwne akrobacje z kijem przywiązanym do pleców. Śmieszne to jest, ale uczucie niedosytu pozostaje. O ile rola Deppa z 'jedynki' była prawdziwie Oscarowa, to tutaj dzięki usilnym zabiegom reżysera tak nie jest. Jacka jest jakby mniej (i nie chodzi tu o czas ekranowy); więcej biega, mniej gada i traci swój dystans do otaczającego go świata, przekształcając się w ociekającego patosem altruistę (scena wchodzenia w paszczę Krakena świetna, ale nie pasująca do postaci kapitana...). Może i nazwanie Jacka altruistą to złe określenie, nie pasujące do samej postaci, lecz dzięki zmianom jakie scenarzyści wprowadzili do postaci nie wiadomo kim kapitan Sparrow jest; tak jakby ta sama postać, a jednocześnie ktoś zupełnie obcy. I nawet Depp, choć stara się niesamowicie i ciągle jest niekwestionowaną gwiazdą filmu, nie potrafi uzupełnić brakujących luk w skrypcie. Jednym z elementów, który wywindował "Piratów..." była świeżość tak wykonania jak i pomysłu; zaskoczenie jakim była postać Jacka Sparrowa. Oczywistym było, że tej świeżości w sequelu nie da rady odtworzyć, o zaskoczeniu tez już nie było mowy - więc co zrobiono? Wyładowano produkcję po brzegi efektami specjalnymi i tysiącem wątków. Coraz bardziej nie podoba mi się ta hollywoodzka maniera. Kolejną sprawą jest sam zły i jego ekipa - Bill Nighy zagrał wyraziście pomimo całej charakteryzacji; tej postaci można współczuć, może wzbudzać śmiech, ale do jakiegokolwiek odczucia grozy to daleko! Barbossa Rusha był świetnym czarnym charakterem, zagranym ze swadą i autoironią - tak jak i cała jego załoga (swoja droga pojawienie się Barbossy w filmie jest tak bezsensownie hollywoodzkie, że żal ściska...), nie trzeba było nieustannej charakteryzacji żeby wywołać pożądany efekt. Ale przecież hollywoodzcy spece muszą się popisać swoimi możliwościami... Cierpi na tym nieco klimat sequela, bo widowiskowość całości przesłania zbyt często, to co w filmie najważniejsze - postaci.
O Deppie już pisałem - stworzył kreację świetną, aczkolwiek wypraną z możliwości pokazania prawdziwego geniuszu. Teraz czas na resztę - Bloom jest jaki był - może tylko trochę bardziej zarysowano go jako naiwnego romantyka - w każdym razie pasuje do postaci i nie przeszkadza. Natomiast przemiany jakie zaserwowali scenarzyści Elizabeth ciężko określić pozytywnie. Mydłkowata Keira z opalenizną a'la solarium nie radzi sobie z rolą przez niemal cały film, a końcówkę zawala zupełnie - ładna dziewczyna jest, ale pokazać wyrzutów sumienia i rozterek duchowych niestety nie potrafi. W dodatku perukę jakąś taką dziwną jej dali i wygląda czasami dość sztucznie (ewentualnych malkontentów odsyłam do całkiem niedawnego filmu "Domino", gdzie miała króciutkie włosy, prawie że 'na chłopaka'). Keira stanowiła dużą wartość części pierwszej, ponieważ wpasowała się idealnie w rozmarzoną niewiastę z innego świata; świata arystokracji, w którym nie było miejsca na przygody i piratów. Ukazywanie romantycznych uniesień przychodziło jej z niewymuszoną lekkością. W sukniach wyglądała zdecydowanie lepiej i tak samo lepiej sobie radziła. Uczestniczyła oczywiście w akcji i miała okazję pokazać charakter, ale to co w części pierwszej było ładnym dodatkiem, w sequelu zostało rozciągnięte do granic przyzwoitości (Keira udająca omdlenie, podczas gdy trzech facetów się tłucze bardziej żenuje niż autentycznie śmieszy). Pryce został całkowicie pominięty więc opisywać nie ma za bardzo co. A postać ojca Elizabeth także wnosiła dużo uśmiechu i ciepła. I jeszcze na koniec jedna sprawa - muzyka Zimmera. Jest to świetna aranżacja, pasuje do filmu, lecz - no przepraszam, ale przecież połowa tej partytury to powtórka z Badelta (kompozytor muzyki do pierwszej części), jedynie trochę przearanżowana! Hans Zimmer dodał nowe brzmienie do starych motywów oraz dołączył kilka swoich. Zrobione jest to wyśmienicie, moc dźwięku podkreśla akcję filmu, skomponowana jest także świetnie z postaciami. Użycie motywów Badelta w niektórych sytuacjach także wywołuje miły uśmiech na twarzy (przykładowo pierwsze pojawienie się Jacka). I super - Zimmer to kompozytor genialny i zawsze jego ścieżki były jednymi z moich ulubionych, ale partytury wzorowanej w większości na dokonaniach poprzednika nie można nazwać rzeczą genialną! A takich głosów jest wiele.
To tyle narzekań, czas na jakąś konkluzję. Wszystko to, co powyżej napisałem to tylko część wrażenia jakie odniosłem na "Skrzyni Umarlaka". Bo nie można Verbinskiemu odmówić rzemieślnictwa i dobrego prowadzenia swojego filmu. Nie można odmówić Dariuszowi Wolskiemu wspaniałej pracy kamery i pięknych zdjęć, nie można też efektom odmówić widowiskowości. I to sprawia, że film ogląda się przysłowiowym jednym tchem - nie ma przestojów i 2.5 godziny mijają niesamowicie szybko. Ogląda się to z uczuciem, że oto właśnie jest się świadkiem filmu dobrego, potężnego blockbustera, letniego hiciora obliczonego na zarobienie kasy, ale także zaserwowanie dobrej zabawy. I ja się bawiłem całkiem nieźle, ale też powyżej przedstawione argumenty nie dały mi chłonąć kompletnie obrazu Verbinskiego, nie mogłem sobie po wyjściu z kina powiedzieć, że oto jestem całkowicie usatysfakcjonowany. Bo gdyby "Skrzynia Umarlaka" była oddzielnym filmem, to z pewnością uznałbym ją za coś więcej niż tylko film dobry. Niestety obraz naznaczony wspaniałą częścią pierwszą nie podołał zadaniu jakie zostało postawione; co więcej - jedynie musnął wysoko ustawionej poprzeczki. I tym samym dochodzę do ostatecznej konkluzji - Hollywood i Bruckheimer wyprali "Piratów z Karaibow" z tego co było dla mnie ich największą zaletą. Zastąpili to 'idealnym' miksem, który się sprawdza od dawna - sprawdził się i teraz, co widać po wynikach kasowych. Dzięki temu po 2.5 godzinach wyszedłem z kina z mieszanymi uczuciami, co do tego co przyszło mi oglądać; przez to po kilku godzinach od seansu niewiele mi ze "Skrzyni Umarlaka" pozostało - jakieś mgliste wrażenie, że widziało się jakiś fajny filmik. Bo fajny był, ale nie tak jak sądziłem, ponieważ to film skrojony według hollywoodzkich wzorców i z pewnością badań opinii publicznej nad jedynką. Jednakże pomimo wszelkich negatywów, które powyżej wytknąłem sequel ma swój klimat, gwarantuje dobrą zabawę i przede wszystkim posiada niezrównanego Jacka Sparrow, który nawet gdy ograniczony jest wielki. "Klątwę Czarnej Perły" uważam za jeden z najlepszych filmów jakie widziałem i wracał będę do niego wielokrotnie. Nie mogę tego samego niestety powiedzieć o "Skrzyni Umarlaka"- pewnie do niej wrócę, lecz z innymi odczuciami. Przepakowany efektami specjalnymi film może się podobać z zewnątrz, lecz jak się przyjrzeć mu dokładniej, to się dochodzi do niezbyt ciekawego wrażenia - i tu się powtórzę - "Skrzynia Umarlaka" ma w sobie serce, ale nie ma duszy. A nawet jeśli ma, to schowaną gdzieś głęboko żeby nie odkryć jej przed kolejną odsłoną. Wykorzystano najnowsze zdobycze techniki, by umilić widzowi seans, lecz paradoksalnie właśnie to jest jednym z czynników, które sprawiły, że to co widzimy to jedynie pozłacana zabawka. To zdecydowanie za mało na TAKI materiał! A końcówka robi zdecydowanie wszystko, by i to, bądź co bądź pozytywne, wrażenie o filmie zepsuć - całowanie się Keiry z Jackiem gdy wszystko widzi Will, nieznośnie patetyczna końcówka z udawanymi wyrzutami Keiry i bezczelna furtka do części trzeciej. Furtka, bo brak mi innego słowa na chamsko zaplanowany podział filmu w celach marketingowych.
Cały powyższy tekst miał za zadanie porównanie sequela z pierwowzorem Z przykrością stwierdzam, że się delikatnie zawiodłem i z niepokojem patrzę w przyszłość, z której powoli wyłania się część trzecia. Delikatnie, bo jednak "Skrzynia Umarlaka" to porządne i mocne kino. I możliwe, że się mylę i w części trzeciej wszystko się pięknie wyjaśni, wszystkie końce zostaną ze sobą powiązane. Bardzo chciałbym takiego zakończenia 'trylogii Jacka Sparrow', ale nie wydaje mi się żeby to wszystko było tak różowe. Przede wszystkim takie dzielenie historii na dwa filmy wydaje się bezsensu, z tego właśnie względu, że ten fakt zaważa na odczuwaniu filmu. Dlatego na końcu zaznaczam - może się mylę i czas pokaże, że jako całość 'dwójka' i 'trójka' się doskonale uzupełniają. Jakby co, to zostawiam sobie też taką swoistą furtkę do kolejnego tekstu o piratach z Karaibów...


AWE

Marek „Bocian” Klimczak

Nie jest żadną nowiną, iż sukces filmu rodzi kontynuację. Jednak ostatnimi czasy nastała moda kręcenia hurtem kilku części za jednym zamachem - tak było z "Matrix Reaktywacja" i "Matrix Rewolucje", tak powstawał też "Władca Pierścieni" - podobnie nakręcono drugą i trzecią część "Piratów z Karaibów". Dość irytujące jest, kiedy film oglądany w kinie kończy się w kluczowym momencie i biedny widz doprowadzony do skraju ciekawości musi czekać aż pojawi się kolejna odsłona, która doprowadzi do końca rozpoczęte wątki. O ile "Władca Pierścieni" był w tym względzie dość łagodny, bo przecież większość i tak znała dalszy ciąg historii z powieści Tolkiena, o tyle "Matrix" i "Piraci z Karaibów" z premedytacją przytrzymały widzów za jaja, wiedząc, że ciekawość jest bardzo silnym bodźcem do podtrzymywania zainteresowania. Drugie części tych trylogii zakończyły się w perfidny sposób - zawieszając opowieść w wyjątkowo interesującym momencie, rzucając kilka tropów i pozostawiając widza na pastwę własnych domysłów. Szczytem chamstwa było rozpoczęcie różnorodnych wątków i pozostawienie wielu znaków zapytania w "Matrix Reaktywacja", które aż prosiły się o wyjaśnienia, a następnie... całkowite zignorowanie ich w "Matrix Rewolucje". Na szczęście "Na krańcu świata" nie pozostawia takiego niedosytu...
Przypomnijmy co było w poprzednim odcinku - Jack Sparrow zostaje wchłonięty przez Krakena, Elizabeth i Will mają "ciche godziny", ojciec Willa pokutuje na "Latającym Holendrze", zaś Cutler Beckett ma w posiadaniu serce Davy Jonesa... wszystko wydaje się stracone i beznadziejne, jak to w końcówkach drugich części cyklu bywa (że wspomnę "Imperium kontratakuje", "Matrix Reaktywację" i "Powrót do przyszłości 2"). I wtedy pojawia się iskierka nadziei - zjawia się świętej pamięci Barbossa, z którym ferajna ma dopłynąć na skraj świata by odratować Jacka...
"Na krańcu świata" jest najbardziej skomplikowaną fabularnie częścią trylogii i choć oddać trzeba honor - niemal wszystkie wątki zostają sumiennie doprowadzone do końca, to jednak tak duża komplikacja lekkiego w założeniu filmu przygodowego wydaje się sporą przesadą. Niekiedy ciężko się połapać w zawiłościach fabuły i motywacjach bohaterów, którzy, na szczęście, tłumaczą sobie nawzajem, i przy okazji widzowi, o co w tym wszystkim chodzi... Twórcy "Piratów z Karaibów" w tej trylogii opracowali coś na kształt własnej mitologii, czerpiącej pełnymi łapami z istniejących już legend, powielając tym samym taktykę George'a Lucasa skutecznie nakręcającą "Gwiezdne wojny". Problem w tym, że "Klątwa czarnej perły" nie eksploatowała zbytnio tego patentu - w sumie cała "fantastyczność" kończyła się na klątwie załogi Barbossy i fenomenie busoli Sparrowa, która nie pokazuje północy, tylko położenie kryjówki piratów (o tym, iż wskazuje położenie obiektu największych pragnień, dowiedzieliśmy się dopiero w "Skrzyni umarlaka"). W "Na krańcu świata" twórcy poszli już na całość i poszaleli że hej - dlatego trudno w krótkim czasie przyswoić i zrozumieć zasady obowiązujące w tym świecie, bo co rusz dochodzą do tej gry nowe karty, których istnienia dotychczas nawet nie podejrzewaliśmy. Okazuje się, że śmierć wcale nie jest ostateczna i stosunkowo łatwo zmartwychwstać, trzeba popłynąć na koniec świata, co wcale nie jest bardzo trudne, ale...trzeba jeszcze wrócić. Wszystkie poczynania bohaterów, jak wynika z ich rozmów, są bardzo trudne, nieprawdopodobne, graniczące z cudem i śmiertelnie niebezpieczne - i jakoś zaskakująco wszystko to im wychodzi bez większego wysiłku, sama akcja wyrwania Jacka z macek śmierci jest mało skomplikowana, po prostu płyną po niego, potem obracają łajbę dnem do góry...i już. Giną w międzyczasie jedynie postaci epizodyczne. Robi się nieco sztampowo i przewidywalnie, gdzieś zniknął ten powiew świeżości, który stanowił o sukcesie "Klątwy Czarnej Perły", a który zaczął ulatniać się już w "Skrzyni umarlaka", gdzieś po drodze stracono umiejętność dobierania odpowiednich proporcji, która to zdolność spowodowała, iż "Klątwa Czarnej Perły" była filmem wyważonym jak szpada wykuta przez Willa - w "Na krańcu świata" składniki są bardzo dobre, tylko nie w takich proporcjach, które gwarantują smaczną potrawę filmową.
Nie potrafię sobie wytłumaczyć jak to się stało, że w tej, mimo powyższych uwag, błyskotliwej i przewrotnej serii znalazło się miejsce na typową patetyczną przemowę o walce o wolność, po której wszyscy ochoczo chcą zmierzyć się z miażdżącym liczebnie przeciwnikiem. Nie do końca potrafię zrozumieć, po co Willowi wycięto serce, skoro wiemy, iż Davy Jones zrobił to samo w akcie rozpaczy i nijak nie zrozumiem, jakie znaczenie dla fabuły miała Kalypso, dla uwolnienia której zebrali się najwięksi piraccy bossowie, skoro ta po uwolnieniu jedynie rozpadła się na skorupiaki i ani nie pomogła piratom, ani nie zemściła się na tych, którzy ją uwięzili - postać, która sprawiała wrażenie kluczowej, po prostu znika...i już. Być może jest tak, że w nagromadzeniu wątków i postaci nie wszystko wychwyciłem, ale wniosek z tego jest dla mnie jeden - scenariusz jest największym mankamentem najnowszej części "Piratów z Karaibów" i dotknęła go podobna zaraza co "Matrixa" - niepotrzebny bełkot.
Mimo tego uważam ten film za całkiem udany - blisko trzy godziny wcale się nie dłużą, bo spektakularnych akcji mamy sporo. Pochwalić należy dużą dawkę niezłego humoru, którego głównym nośnikiem jest oczywiście Jack Sparrow, i jak zwykle rewelacyjną muzykę. Szkoda tylko, że kilka niepotrzebnych, nieprzemyślanych motywów psuje ogólne wrażenie.


Dariusz „Beowulf” Kuźma

PONIŻSZY TEKST JEST SWOISTĄ KONTYNUACJĄ MOJEJ MAŁO POCHLEBNEJ RECENZJI
"SKRZYNI UMARLAKA". Z TEGO WZGLĘDU MOGŁO SIĘ W NIM ZNALEŹĆ KILKA ZDAŃ
ORAZ SPOSTRZEŻEŃ PSUJĄCYCH PRZYJEMNOŚĆ OGLĄDANIA TRZECIEJ CZĘŚCI "PIRATÓW Z KARAIBÓW".
ZALECAM WIĘC ZAPOZNANIE SIĘ Z TĄ KRYTYKĄ PO UPRZEDNIM OBEJRZENIU FILMU...
A nie mówiłem? Tylko tak mogę zacząć znęcanie się na zakończeniem pirackiej trylogii. Już po seansie drugiej odsłony wyczuć można było jak potoczą się losy tej serii - w jakim kierunku pójdą twórcy i do jakich posuną się granic, aby osiągnąć swój wymarzony cel: zarobić jak największą ilość pieniędzy, minimalnie eksploatując znajdujący się w historii potencjał. Ale w swej bezgranicznej naiwności przypuszczałem, że zakończenie to odbędzie się efektownie - w blasku pojedynków, huku morskich bitew i generalnym klimacie bezkompromisowej rozrywki. W najczarniejszych snach nie przypuszczałem, że koniec trylogii będzie taki... taki... nijaki. Wszystko padło już na poziomie scenariusza, który przecież był tak mocną stroną "jedynki". Popełniono fundamentalny błąd, który miał decydujący wpływ na to, co przychodzi nam oglądać obecnie w kinach. Otóż Elliott i Rossio chcieli, aby finał był 'wszystkim dla wszystkich', co w efekcie prawie zawsze kończy się filmem mniej lub bardziej nijakim, bo zadowolić wszystkich się nie da, o czym panowie już dawno powinni się byli przekonać. Na dodatek, chcąc to najwyraźniej jakoś zakamuflować, co już samo w sobie ma mało sensu, panowie postanowili pójść za hollywoodzkim trendem i zagmatwać co nieco.
Tak, tendencja do bezsensownego komplikowania scenariusza odnalazła idealny nośnik w ostatniej części pirackiej trylogii. Przełożyło się to niezbyt ciekawie na pogłębienie charakterologiczne samych postaci. Główni bohaterowie wyglądają jakby nie za bardzo jednak wiedzieli, o jaki kodeks honorowy walczą, skoro każdy każdego kantuje ile wlezie, a kiedy już człowiek myśli, że się mniej więcej wszystko wyjaśniło, pojawia się jakaś nowa, często epizodyczna postać, która ma zamiar kantować jeszcze bardziej, a którą reszta kiwa szybko i efektywnie, i - co ważniejsze - każdy na własną rękę, bo w końcu pasuje osiągnąć upragniony cel. Przez bite dwie godziny nikomu nie przychodzi nawet przez myśl, że ten cel jest wspólny, tylko inaczej sformułowany. W ferworze tych obietnic, łamanych paktów i wzajemnego wyjaśniania sobie po co to wszystko czułem się jak na filmie Shyamalana i, przyznaję bez bicia, zdołałem kilka razy skutecznie się zagubić. Jaki jest cel czegoś takiego w teoretycznie bezkompromisowej przygodowej rozrywce? Bez sensu. Kolejną sprawą jest maksymalne nagromadzenie postaci; od starych po nowe, od głównych po epizodyczne. W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać czy to czasem nie zostało rozpisane przypadkowo przez twórców serialu "Lost". Pomijając załogę Czarnej Perły mamy: Sao Fenga, lorda Becketta, pirackich lordów, Norringtona, Billa Turnera, Gubernatora Swanna, kapitana Teaguea, Kalipso i jeszcze kilku innych. Każda z tych postaci dostaje swoje pięć minut, lecz sensowność wielu z nich pozostawia wiele do życzenia. Najlepszym przykładem jest Kalipso, która podobno jest TAKA straszna i TAKA potężna, i TAKA ważna dla fabuły. Co z tego, skoro w efekcie widzimy przerośniętą niewiastę, która zlewa walczących i zmywa się w kilka sekund do oceanu, by już później nie powrócić - to jej powinna przypaść nagroda za wykiwanie wszystkich, łącznie z widzem, bo zrobiła to w iście mistrzowski sposób.

Koszmarnym nieporozumieniem było pozbawienie się atutu Krakena, którego potęga, a także swego rodzaju tajemniczość z części drugiej zostały przerobione na epizodyczną mielonkę, by zasygnalizować Jackowi (i tym samym widzowi - ależ łopatologia...), że świat piratów zostaje powoli, acz skutecznie niszczony. Nędza, po prostu nędza. Kolejnym kuriozum (na poziomie scenariusza oczywiście) okazała się finałowa bitwa. Pomijam już tę bezużyteczną Kalipso, ale niech mi ktoś wyjaśni po kiego czorta znalazło się tam tyle statków, skoro tak naprawdę walczyły trzy? Reszta się opalała czy jak? A może trzymali kciuki? I co z tymi jakże wspaniałymi i podnieconymi możliwością rozróby pirackimi lordami? Wygląda na to, że ich zadaniem było jedynie pożreć się o władzę i dać tym samym Jackowi okazję do kilku ciętych one-linerów. Wielokrotnie podczas seansu miałem wrażenie, że zostało to wszystko rozpisane przede wszystkim pod amerykańskiego, zidiociałego 13-latka, bo to on wyda na to najwięcej pieniążków.
Biorąc to wszystko pod uwagę zaskakująco dobrze wypadają główni bohaterowie. Jack Sparrow to klasa sama w sobie i pomimo rozczłonkowania fabuły na dziesiątki pomniejszych postaci radzi sobie wyśmienicie; o wiele lepiej niż w drugiej części, bo znowu skrzy dowcipem bez slapstickowych bonusów i generalnie jest taki, jaki powinien być - wspaniale nieobliczalny. Jack jest w swoim żywiole, a widz na tym radośnie korzysta. Dorównuje mu Barbossa, który w wykonaniu Rusha z właściwą sobie swadą i buńczucznością stanowi idealną przeciwwagę dla kapitana S. Panowie tworzą piekielnie mocny duet i trochę szkoda, że to już koniec ich mistrzowskich utarczek. Największym natomiast zaskoczeniem okazała się Keira i jej Elizabeth Swann. W "dwójce" kompletnie nie mogła wpasować się w swoją rolę, a poza tym wyglądała dosyć cudacznie w peruce i nazbyt wyeksponowanej opaleniźnie. Tym razem kradnie wiele scen, w których się pojawia i bije od niej jakaś taka charyzma i pewność siebie, że aż się nie chce wierzyć jaką przemianę przeszła w ciągu roku (kolejny przykład scenariuszowych niekonsekwencji). Nie wiem jakie jest źródło tej przemiany, lecz przykładowo dzięki temu Keira ratuje scenę, która była predysponowana do patetyczno-mdłej miazgi - przemowę do pirackich lordów - a dzięki jej zaangażowaniu i pasji staje się ona kluczowa dla całego filmu i od tego momentu wszystko nabiera wreszcie jakiegoś tempa. No i tym samym dochodzimy do ostatniego, nie wiem czy nie największego zarzutu. Przy prawie trzech godzinach trwania prawdziwa akcja zaczyna się dopiero plus-minus na początku ostatniej godziny. A wcześniej cały czas kantowanie się, wzajemne ratowanie i pogrążanie oraz ględzenie o czym tylko popadnie, byleby jakoś zabić czas oraz dorobić niepotrzebne tło dla całej historii. Gdzie by scenarzyści pomyśleli, że skoro nie rozwijali żadnych pirackich 'mitologii' w pierwszych dwóch częściach, to nadrabianie zaległości w ostatniej, teoretycznie wszystko wyjaśniającej, mija się kompletnie z celem. Ehh... Tyle o scenariuszowych kwiatkach, bo mógłbym z tego stworzyć pierwszy rozdział pracy magisterskiej.
Nie można jednak nie wspomnieć o zdecydowanych plusach obrazu, plusach, które w ostatecznym rozrachunku podnoszą poziom całości i ratują jako tako wizerunek trylogii. Przede wszystkim wspomniane wyżej postaci - oprócz maksymalnie mydłkowatego i irytującego Willa nastąpiła wyraźna poprawa w stosunku do "dwójki" i to niezmiernie cieszy. Razem z linią dialogową stanowi to niezaprzeczalny atut pirackiej produkcji. Także w warstwie humorystycznej nastąpił zdecydowany powrót do formy - zrezygnowano z irytującego slapsticku "Skrzyni Umarlaka" i postawiono na zabawne monologi, cięte potyczki słowne oraz masę świetnie skrojonych one-linerów. Dzięki temu film zyskał dużo na świeżości, nie wspominając już o samej rozrywce. Potężną zaletą jest muzyka Zimmera, która komplementuje obraz każdym pojedynczym dźwiękiem. W ogóle cała strona techniczna jest wykonana bez zarzutu: efekty specjalne, zdjęcia, montaż, kostiumy - to wszystko działa jak zaklęcie i skutecznie odwraca uwagę od wpadek fabularnych. Nie za wiele tego, lecz wystarczająco, by wyjść z kina nie żałując wydanych pieniędzy i uznać film za dobrą, letnią rozrywkę.
W tej chwili pasuje mi zaznaczyć, że "Na krańcu świata" podobało mi się jako typowy, aż do bólu amerykański blockbuster sezonu letniego. Bawiłem się całkiem nieźle i nie uważam tego czasu za stracony. Ot, letnia rozrywka - do obejrzenia i zapomnienia. Ale jako zakończenie trylogii jest po prostu marne i wszelkie minusy przesłaniają ewentualne plusy, tak więc koniec końców, stosunek jest zdecydowanie ujemny, co powoduje u mnie rozgoryczenie. W tej historii tkwił tak niesamowity potencjał, tyle możliwości do wyboru, tyle ścieżek wiodących do potężnego, masywnego, efektownego, porażającego finału TAKIEJ historii, że efekt końcowy jest po prostu zawodem na całej linii. Twórcy, zamiast odkupić wszelkie swoje przewinienia, tylko je pomnożyli i eliminując niektóre wady "dwójki" dołożyli więcej nowych. Nie ma dla nich żadnej wymówki. I już nawet argument amerykańskiego targetu się tu nie sprawdzi - "Piraci z Karaibów" nie potrzebowali żadnej większej promocji, by zwabić miliony widzów do kin! Po takim zakończeniu "Skrzyni Umarlaka" sukces kasowy i frekwencyjny był zagwarantowany, tak jak zagwarantowany był sukces "Powrotu Króla", Spider-Mana 3" czy "Shreka 3". Dlatego nie potrafię zrozumieć dlaczego ostateczny efekt jest tak nijaki, dlaczego nie można było poświęcić trochę czasu i zmodyfikować, ulepszyć czy poprawić scenariusz. A jeśli nawet nie to, to przynajmniej przeczytać jeszcze raz ostateczną wersję i uzupełnić parę oczywistych luk (choć według informacji z IMDb film zaczynano kręcić bez gotowego scenariusza...). Powtórzę się już po raz ostatni: szkoda takiego potencjału, ale przede wszystkim szkoda, że pożegnanie Jacka Sparrow - jednej z najciekawszych postaci filmowych XXI wieku - okazało się tak blade. Pozwolę sobie na koniec zacytować kolegę Alieena: "Najlepszym podsumowaniem jakości i kondycji trzeciej części jest zdechły Kraken leżący na plaży - nawet jemu już się nie chciało tu szaleć..."


Piotr „Dirk” Żymełka

Majestatyczne okręty, bitwy morskie, abordaże od zawsze stanowiły dobry materiał na scenariusz filmu przygodowego. Wydawało się jednak wątpliwe, iż po klęsce (notabene bardzo dobrej) "Wyspy piratów" Renny'ego Harlina z 1995 roku (10 milionów dolarów wpływów w USA, przy 98 milionowym budżecie), ktoś zechce wyłożyć pieniądze na produkcję o przygodach morskich łotrzyków. Na ten odważny krok zdecydował się Jerry Bruckheimer, najbardziej wpływowy producent w Hollywood. W efekcie w 2003 otrzymaliśmy rewelacyjną "Klątwę Czarnej Perły". Film odniósł ogromny sukces, na który złożyło się kilka czynników - przemyślany scenariusz czerpiący garściami z mitologii pirackiej, z idealnie wyważonymi scenami humoru i akcji; świetni główni bohaterowie z niesamowitym Johnnym Deppem na czele oraz niezwykle klimatyczna muzyka Klausa Badelta. Nikogo więc nie zdziwiło, iż w krótko po premierze zapadła decyzja o nakręceniu dwóch kontynuacji. Jak to w ostatnim czasie stało się modne, oba sequele kręcono równocześnie. W zeszłym roku do kin weszła "Skrzynia umarlaka" i ponownie podbiła serca publiczności. Niestety druga odsłona serii jest o wiele gorsza od świetnego oryginału - z ekranu wieje nudą, a brak tempa próbowano zrekompensować widowiskowością. Na domiar złego cały film stanowił nieco przydługi prolog do ostatniej części trylogii. Należy jednak zaznaczyć, iż mimo tych wad, obraz oglądało się całkiem nieźle. I oto po niespełna roku oczekiwań trzecie ogniwo serii szturmuje kina. Sukces komercyjny jest przesądzony, ale czy "Na krańcu świata" spełni oczekiwania widzów?
Ostatnie sceny "Skrzyni umarlaka" pozostawiły mnóstwo pytań o dalsze losy bohaterów. Znajdziemy na nie odpowiedź w trzeciej części trylogii. Również wszystkie wątki znajdują tu swoje zakończenie. Will Turner (Orlando Bloom), Elizabeth Swann (Keira Knightley), Tia Dalma (Naomie Harris) oraz cudownie przywrócony do życia Barbossa (Geoffrey Rush) muszą udać się do Singapuru w celu zdobycia tajemniczych map, które pozwolą im uratować Jacka Sparrowa (Johnny Depp). Każdy ma jednak swoje własne plany, i niekoniecznie uwzględniają one pozostałych towarzyszy niebezpiecznej misji. Tymczasem Lord Cutler Beckett (Tom Hollander), będący w posiadaniu serca Davy'ego Jonesa, zawiera z demonicznym kapitanem "Latającego Holendra" układ zapewniający panowanie na morzach. Beckett bierze się solidnie do roboty i nie przebierając w środkach znacznie ukróca populację piratów. Jednak nie wszystko stracone, istnieje bowiem pewna legenda, która może pomóc przypartym do muru morskim rozbójnikom...
Po nużącej i przydługiej części drugiej spodziewałem się dynamicznego zakończenia trylogii, które wgniecie mnie w fotel wspaniałymi abordażami, bitwami morskimi, a także wciągającą historią na wzór "Klątwy Czarnej Perły". Niestety, twórcy nie zdołali przywrócić klimatu oryginału. Ktoś kiedyś napisał, iż największym grzechem filmu przygodowego jest nuda. Widać to doskonale na przykładzie opisywanego obrazu, który trwa 168 minut i przez pierwsze dwie godziny nic się nie dzieje. Bohaterowie pływają tam i z powrotem, zawierają pakty i zdradzają przyjaciół. Co ciekawe, nikt specjalnie nie martwi się tym, że nowy sojusznik trochę wcześniej sprzedał go przeciwnikowi. Wprawdzie w pierwszej części Sparrow również zmieniał strony konfliktu jak rękawiczki, ale tam jakoś pasowało to do otoczki radosnej zabawy i przygody, natomiast tutaj zwyczajnie drażni - nie wiadomo kto z kim i dlaczego, a co gorsza widz ma świadomość, że za chwilę układ kart ulegnie zmianie. Wracając jednak do znużenia towarzyszącego projekcji - w filmie mamy tylko jedną potyczkę morską, która sama w sobie bardzo efektowna, nie potrafi zamazać wcześniejszych dwóch godzin dłużyzn. Na domiar złego, przez cały czas trwania zmagań, na horyzoncie majaczą okręty zarówno piratów jak i te pod komendą Becketta. Scenarzyści zaprzepaścili możliwość pokazania najwspanialszej i najbardziej wystawnej bitwy morskiej w historii kina. Możliwe, iż wynikało to z ograniczeń budżetowych, co jednak dziwi, ponieważ "Na krańcu świata" to najdroższy film w historii kina - kosztował 300 milionów dolarów.
Kolejna sprawa - zakończenia niektórych wątków pozostawiają wiele do życzenia. Zupełnie zaprzepaszczono postać Jamesa Norringtona (Jack Davenport), który odgrywał dość istotną rolę w "Skrzyni umarlaka". W najnowszym obrazie zepchnięto go na dalszy plan i właściwie mógłby nie istnieć, ponieważ nic do fabuły nie wnosi. Można się przyczepić również do zamknięcia historii ojca Willa Turnera i wątku "Latającego Holendra". Choć akurat w tym przypadku twórcy wymyślili dość przewrotne rozwiązania mogące przypaść widzom do gustu. Zdziwienie budzi również przemowa Elizabeth do piratów o "walce o wolność". Normalnie patos mi nie przeszkadza, ale akurat w tym przypadku nijak nie pasuje do konwencji serii i przypomina nieco "Braveheart".
I wreszcie trzeci mankament "Na krańcu świata" - scenarzyści zbyt poszli w konwencję fantastyki, wręcz baśni (podobnie jak w przypadku drugiej części). W "Klątwie Czarnej Perły" elementy ponadnaturalne zostały bardzo zgrabnie wplecione w całą resztę i w efekcie otrzymaliśmy doskonałe kino przygodowe. Po prostu jakoś łatwiej dało się uwierzyć w wydarzenia przedstawione na ekranie. Natomiast zarówno w "Skrzyni umarlaka", jak i w opisywanym tytule mamy przesyt nierzeczywistych postaci, potworów i sytuacji z załogą "Latającego Holendra" na czele. Scenarzyści zaczęli popuszczać wodze fantazji i wymyślać niestworzone rzeczy, zamiast zaczerpnąć nieco z pirackich legend, sięgnąć do historii i dorzucić szczyptę fantastyki. Przecież dokładnie tak skonstruowano pierwszą część. W gruncie rzeczy mogłem się spodziewać, iż Terry Rossio oraz Ted Elliott (autorzy scenariusza) będą eksploatować konwencję przyjętą w drugiej odsłonie cyklu. Momentami udało im się jednak przebić niektóre dziwne pomysły "Skrzyni umarlaka". Niech za przykład posłuży tu pojawienie się Calypso.
Na szczęście znajdziemy w "Na krańcu świata" również kilka pozytywów. Johnny'ego Deppa w roli kapitana Jacka Sparrowa nie trzeba wymieniać, ponieważ stanowi klasę samą w sobie. Natomiast należy zwrócić uwagę na Geoffrey'a Rusha jako Barbossę. To bezsprzecznie największy atut filmu. Rush genialnie kreuje postać nieco szalonego kapitana i jest poważną konkurencją dla Deppa. Już w "Klątwie Czarnej Perły" Barbossa stał się jedną z najciekawszych postaci. Występ w trzeciej części tylko utwierdza w tym przekonaniu. Z innych ciekawych postaci warto wspomnieć o ojcu Jacka Sparrowa, którego kreuje Keith Richards, gitarzysta zespołu "The Rolling Stones". To właśnie na nim Depp wzorował swojego bohatera.
Końcową potyczkę również zaliczam do niewątpliwych plusów obrazu. Choć niewielka, to jednak wciąż bardzo efektowna z kilkoma naprawdę rewelacyjnymi pomysłami (w tym Barbossa udzielający kapitańskiego ślubu, czy pojedynek Sparrowa z Davy Jonesem). A wszystko to wśród huku armat, szczęku szabli i szalejącej wokół burzy. Całość wykonano perfekcyjnie pod względem technicznym i zupełnie nie razi fakt, iż nie ma w tym za grosz realizmu. Sztuką jest przedstawić coś nierzeczywistego w taki sposób, by widz przymknął oko na niedorzeczności. Twórcom "Na krańcu świata" udało się to w scenach końcowych, ale już podczas pierwszych dwóch godzin nie poszło im tak gładko. Wróćmy jednak do zalet. Technicznie ten film to majstersztyk - efekty specjalne najwyższej próby (autorstwa znanej z wysokiej jakości Industrial Light & Magic), muzyka doskonale komponująca się z obrazem (choć osobno już nie tak dobra), świetne zdjęcia okrętów i śliczne plenery (szczególnie te rzeczywiste, a nie wygenerowane w pamięci komputerów).
Podsumowując, "Na krańcu świata" mocno rozczarowuje. Film jest miejscami nużący, zatraciło się gdzieś tempo z rewelacyjnej pierwszej części. Zamiast obrazu przygodowego z elementami fantastyki otrzymaliśmy obraz fantastyczny z elementami kina przygodowego. Mimo wszystko jednak najnowsza superprodukcja stanowi całkiem solidną rozrywkę i jeśli komuś przypadła do gustu "Skrzynia umarlaka" to i na ostatniej odsłonie trylogii będzie się dobrze bawił. Warto poczekać do końca napisów, ponieważ twórcy, zgodnie z duchem serii, przygotowali nam niespodziankę w postaci dodatkowej sceny. Można również spodziewać się kolejnych przygód na karaibskich wodach - wszak sukces komercyjny filmu jest zapewniony. Jeśli tylko scenarzyści przywrócą klimat pierwszej części, to z chęcią zamustruję się na "Czarną Perłę".
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Anajulia
Kapitan


Dołączył: 28 Gru 2005
Posty: 4438
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z Drogi
Płeć: piratka

PostWysłany: Pią 16:20, 17 Kwi 2009 Temat postu:

Recenzja Anajulii

Popełniona w szale i zachwycie w styczniu 2005, nigdy nie publikowana.

Anajulia 03 I 2006 napisał:
Od profesjonalizmu jest daleka ze względu na właściwe mi gadulastwo - czyli za długa. Ale wrażeń mam tyle, że nie potrafiłam ich zmieścić w kilku zdaniach. Postaram się dla mniej odpornych wyszukać recenzji bardziej treściwych, a tymczasem zapraszam do lektury mojego peanu na cześć "Klątwy Czarnej Perły".


DRINK UP, ME HEARTIES, YO HO!!!

„Piraci z Karaibów” są filmem, który wymyka się zwięzłej recenzji. Gdybym przeczytała na jego temat notatkę zawartą w prasie lub kinowym repertuarze, z pewnością nie zwróciłby mojej uwagi. Dowiedziałabym się bowiem, że to film przygodowy od lat 13, z gatunku „płaszcza i szpady”. O piratach. W dodatku obciążonych magiczną klątwą, bo to bajka zainspirowana „piracką sekcją” disneyowskich parków rozrywki. Pojedynki, bitwy, porwania, pościgi, ukryte skarby, bezludne wyspy – to nie dla miłośników ambitnego kina Kieślowskiego, refleksyjnych filmów obyczajowych (jak „American Beauty”), psychologicznych dramatów (jak „Leaving Las Vegas”) i lirycznych przypowieści (jak „Czekolada”), ani nawet dla wielbicieli historycznych eposów (jak „Braveheart”). Poza tym, „Piraci z Karaibów” są wysokobudżetową (kosztującą, bagatela, 125 milionów dolarów), hollywoodzką produkcją (z wytwórni Jerry’ego Bruckheimera, czyli tej samej, w której powstał „Pearl Harbor” czy „Armageddon”), a takie tworzone z myślą o nominacji do Oscara obrazy często okazują się efektowną formą wypełnioną szalenie płytką treścią, co definitywnie lokuje je poza obszarem moich zainteresowań. Jednym słowem – wszystko wskazywało na to, że to film nie dla mnie. Na szczęście nie miałam okazji rozpocząć swej przygody z „Piratami z Karaibów” od przeczytania recenzji, dzięki czemu teraz... bardzo chętnie ją napiszę. I nie będzie to typowa, zwięzła recenzja, lecz próba wnikliwego przyjrzenia się tym aspektom filmu, które zasługują na szczególne wyróżnienie.
Johnny Depp. Jeden z najzdolniejszych aktorów swojego pokolenia. Jeden z moich ulubionych. Niewątpliwie dlatego, że zwykle gra w wartościowych filmach, kreując intrygujące, psychologicznie skomplikowane postaci. Wybiera najczęściej role outsiderów, nadwrażliwych ekscentryków, romantycznych pomyleńców nie z tego świata, a jeśli już twardych facetów, to koniecznie targanych jakimś wewnętrznym dramatem. W „Piratach z Karaibów” Depp ma dredy, brodę zaplecioną w dwa warkoczyki, oczy mocno obrysowane czarną kredką, złote zęby, którymi łyska w szelmowskim uśmiechu, a jego chwiejny krok i osobliwy styl bycia sugerują, że permanentnie pozostaje pod wpływem wysokoprocentowych trunków. Słowem – wygląda i zachowuje się niczym postać z kreskówki, a to bodaj ostatnie wcielenie, w jakim spodziewałam się zobaczyć tego aktora. Moje ogromne zaskoczenie trwało chwilę – błyskawicznie przerodziło się w oczarowanie i podziw. Podejrzewam, że to nie tylko życiowa rola Deppa, ale też rola, której nikt nie mógłby zagrać lepiej. Stworzył bez wątpienia jedną z najbardziej barwnych i ekstrawaganckich kreacji w historii kina. Depp jest w „Piratach...” po prostu rewelacyjny, aż chce się rzec – bajeczny. Jego bohater od początku ogniskuje na sobie uwagę i pozostaje najjaśniejszym, najmocniej zapadającym w pamięć elementem filmu. Bo to postać zagrana z rzadkim polotem i prawdziwą pasją, a według samych „autorów” jej osobowości – „dokładnie tak, jak to zostało opisane w scenariuszu, ale sto razy lepiej”. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Chylę czoła przed aktorstwem Johnnego Deppa. Sądzę, że bez jego udziału niezwykłe przedsięwzięcie, jakim są „Piraci z Karaibów”, w ogóle by się nie powiodło. A już z pewnością byłby to całkiem inny film.
Jack Sparrow. To właśnie mistrzowska kreacja Johnnego Deppa – dość niekonwencjonalny, owiany legendą kapitan piratów, chwilowo bez załogi i okrętu. Mimo tego, jaki proceder uprawia, nie budzi nawet cienia grozy. Przeciwnie – od pierwszego ujęcia z udziałem Deppa, czaruje, tumani i... śmieszy. Notabene, to chyba najwspanialsze „wejście” bohatera na scenę, jakie można sobie wyobrazić. Morze Karaibskie, obłędne kolory nieba, porywająca muzyka, kilka milczących spojrzeń i gestów, które świetnie zarysowują charakter postaci – kapitan Sparrow z godnością i klasą zawija do Port Royal. I wiadomo już, że film będzie należał do niego. To osobliwe, bo Jack nie jest typowym bohaterem pozytywnym. Trudno go rozszyfrować i jednoznacznie określić, czy opowiada się po stronie ekranowego Dobra, czy raczej Zła. Może dlatego, że przede wszystkim stoi po... swojej stronie – jest oszustem, dbającym głównie o własne interesy, a zatem skłonnym sprzymierzyć się z każdym, kto w danym momencie okaże się pomocny w ich realizacji. Co zatem sprawia, że widz od początku do końca kibicuje poczynaniom kapitana piratów? Na czym polega nieodparty urok Jacka Sparrowa? To po prostu piękna postać. Oczarowuje zawadiackim wdziękiem, zdrową dozą bezczelności i nonszalancji, piekielnie inteligentnymi wypowiedziami i błyskotliwym dowcipem. Jego nieustająca błazenada okazuje się pozą, dzięki której „ukrywa swoje karty”– na przykład fakt, że jest mądrym, przenikliwym człowiekiem i doskonałym strategiem. Nie jest może najlepszym piratem-zbójem i wszystko wskazuje na to, że tak naprawdę ma dobre serce i nikogo nie chciałby niepotrzebnie skrzywdzić – wychodzi zwycięsko z każdej opresji i osiąga swoje cele nie z użyciem siły, lecz dzięki sprytowi i niezłomnej wierze we własną nieprzeciętność. Jack Sparrow ma jasno określony sens życia i związane z nim zamiary. Imponująca jest pasja i konsekwencja, z jaką dąży do ich realizacji, urzeka szaleństwo towarzyszące jego przedsięwzięciom. I wreszcie, piękna okazuje się sama idea przyświecająca działaniu Jacka. Nie kierują nim bynajmniej takie górnolotne wartości, jak honor, sprawiedliwość czy płomienna miłość do kobiety. Tego rodzaju szlachetna motywacja – której nie mogło przecież zabraknąć w filmie „płaszcza i szpady” – przypadła w udziale pozytywnemu bohaterowi, jakim jest Will Turner. Kapitana Sparrowa interesuje przede wszystkim statek. Ale Czarna Perła „to nie stępka, kadłub, pokład, czy żagle”. To droga w stronę horyzontu. To wolność.
Kapitan Barbossa. Czarny charakter „Piratów z Karaibów”, w rolę którego wcielił się Geoffrey Rush. Jest głównym antagonistą Jacka i może uchodzić za jego antytezę, biegunowe przeciwieństwo. Tych dwoje jednak, wbrew pozorom, bardzo wiele łączy, w związku z czym demoniczny Barbossa jest postacią nie mniej fascynującą niż kapitan Sparrow. Przede wszystkim, wspaniale zagraną. Rush to kolejne objawienie aktorskiej pasji w „Piratach...”. Podobnie jak Depp, doskonale posługuje się niewerbalnymi środkami wyrazu – niezwykle wymownym spojrzeniem, modulacją głosu, czy budzącym grozę śmiechem. Tworzy wokół swej postaci niesamowitą aurę, w jakimś sensie oczarowuje widza, choć przecież stanowi w filmie uosobienie Zła. Rzeczywiście, Barbossa – w odróżnieniu od Jacka – pozbawiony jest jakichkolwiek skrupułów i z upodobaniem wręcz korzysta z przewagi, jaką posiada nad zwykłymi śmiertelnikami dzięki temu, że przed laty za swą chciwość został ukarany okrutną klątwą. Jest niezdolnym do zmysłowych odczuć żywym trupem i dlatego nie może umrzeć, podobnie jak cała jego załoga. Ten fakt pozwala mu na bezkarną bezwzględność i okrucieństwo, ale jednocześnie czyni go bohaterem tragicznym. Podobnie jak Jack Sparrow, ma swoje wielkie marzenie, które staje się głównym motywem jego poczynań – chce znów czuć. Dlatego mimo, iż Barbossa przeraża, nie wywołuje niechęci. Przeciwnie – bawi, wzrusza i budzi współczucie. Pięknie skonstruowany czarny charakter. Niełatwa, fantastycznie odegrana rola.
Inni bohaterowie. Należałoby chyba się spodziewać, że pozostaną oni w cieniu tandemu Sparrow – Barbossa. Tymczasem w „Piratach z Karaibów” nie ma postaci nijakich, nie wnoszących nic istotnego do fabuły. Przeciwnie, jest to film pełen postaci barwnych, mocno zapadających w pamięć. Na wielkie uznanie zasługuje Keira Knightley, młoda (wówczas siedemnastoletnia), utalentowana aktorka, która w ekranową Elizabeth Swann wcieliła się z brawurą nie mniejszą niż jej doświadczeni koledzy po fachu – Depp i Rush. Rola silnej, współczesnej niemal dziewczyny, pozornie tylko skrępowanej gorsetem XVIII-wiecznych manier i obyczajów, być może nie wydaje się wielkim aktorskim wyzwaniem. Ale Knightley dowiodła, że nawet w takim przypadku można zagrać „każdym nerwem” i wykreować ogromnie wyrazistą postać. W gorszej sytuacji znalazł się Orlando Bloom, który wypadł dość blado obok pozostałej trójki pierwszoplanowych bohaterów. Bo Will Turner, kowal zakochany w gubernatorównie Elizabeth, to młodzieniec dość pruderyjny, naiwny i niedojrzały. Bloom nie miał zatem wielkiego pola do popisu, choć trzeba przyznać, że swoją grą subtelnie podkreślił metamorfozę, jaką przechodzi jego bohater. Jeśli chodzi o resztę obsady, mamy – jak sądzę – do czynienia z nieczęstym w filmach zjawiskiem. Otóż w „Piratach z Karaibów” uwagę przykuwają nie tylko postaci pierwszo czy drugoplanowe, lecz także te, które wypowiadają zaledwie kilka kwestii. Z łatwością rozróżnia się poszczególnych członków pirackiej załogi, a nawet niektórych spośród anonimowych żołnierzy królewskiej floty – bo nie stanowią oni tła, lecz nieodłączne elementy kompozycji. To postaci charakterystyczne, niczym ze złotych czasów Hollywood, które przede wszystkim wnoszą do filmu wiele sytuacyjnego humoru (jak choćby zwariowany, przezabawny duet z załogi Barbossy – Pintel i Ragetti), a niekiedy nawet istotnie wpływają na rozwój akcji. Nie sposób ich nie dostrzec, nie uśmiechnąć się i nie zapamiętać.
Mówiąc o bohaterach „Piratów z Karaibów”, w szczególności tych pierwszoplanowych, warto zwrócić uwagę na istotny fakt, który stanowi o sile oddziaływania filmu na widza. Ogląda się go z niesłabnącym zainteresowaniem dlatego właśnie, że zależy nam na bohaterach tej historii, że ich los nie jest nam obojętny. To ciekawe, zabawne postaci, które dają się lubić. Dojrzewają i uczą się wraz z rozwojem fabuły, co sprawia, że są wiarygodne i stają się nam bliskie.
Scenariusz. Zawiera wszystkie klasyczne dla gatunku wątki fabularne. Pojawia się zatem cała plejada piratów, a wśród nich ci „dobrzy” i ci „źli”, podzieleni konfliktem interesów. Jest piękna dziewczyna z „wyższych sfer”, zakochana ze wzajemnością w prostym rzemieślniku, ale zaręczona z mężczyzną o bardziej odpowiednim społecznym statusie. Nie zabrakło również tajemniczej wyspy i ukrytego na niej skarbu, który połączył losy wszystkich bohaterów. Jednak obowiązkowe motywy czy rekwizyty zostają tu wykorzystane z ogromną dozą dystansu i autoironii. To niewątpliwie zasługa scenariusza, stworzonego przez duet Ted Elliott & Terry Rossio – autorów przebojowego „Shreka”, którym dowiedli, że każdą, choćby banalną historię można opowiedzieć zajmująco, a przy tym lekko i zabawnie. Mamy więc w „Piratach z Karaibów” dość zawiłą intrygę, ale przeprowadzoną tak zręcznie, że śledzi się ją z zapartym tchem. Akcja toczy się w dobrym tempie, bo dzięki kilku prostym zabiegom wolna jest od nużących dłużyzn czy dezorientujących skrótów. Scenarzyści zadbali o to na przykład, by atutem scen walki nie była wyłącznie efektowna choreografia, lecz aby ukazywały one także interakcję bohaterów, ich charakter czy przekonania, słowem – elementy istotne dla rozwoju fabuły. Z kolei tam, gdzie pewne kwestie należało przemilczeć, żeby film nie był przegadany, Elliott i Rossio trafnie posłużyli się językiem symboli. Ponadto, choć kierunek rozwoju akcji wydaje się przewidywalny, pojawia się w niej wiele elementów zaskoczenia i nowatorskich pomysłów, które czynią fabułę świeżą i bezpretensjonalną. Na uwagę zasługuje tu choćby oryginalne, niezwykle przewrotne wykorzystanie motywu skarbu, którego przecież w filmie o piratach nie mogło zabraknąć. Ekranowi korsarze zazwyczaj rabują złoto, tymczasem załoga Barbossy, aby móc znów korzystać ze zmysłowych przyjemności życia (bo przecież w tym właśnie tkwi sens pirackiej egzystencji), zmuszona jest całe skradzione i roztrwonione złoto... zwrócić. Zasługą dobrego scenariusza niewątpliwie jest także fakt, że „Piraci z Karaibów” wprost kipią inteligentnym, i przy tym niewymuszonym dowcipem. Jeśli zaś chodzi o sam sens napisanej przez Elliotta i Rossio opowieści, to nawet jeśli nie należy doszukiwać się tu jakiegoś doniosłego przesłania, z całą pewnością nie jest to płytka historia. Przeciwnie, aż roi się od znaczeń, które – tkwiąc najczęściej gdzieś między słowami, poza głównym nurtem fabuły – nadają jej mądrość i piękno.
Scenografia. Zapiera dech w piersiach. Przy produkcji filmu nie tylko pokuszono się o wykorzystanie wiarygodnych plenerów (wiele scen nakręcono na Karaibach) i rekwizytów (między innymi replikę XVIII-wiecznego żaglowca, który pływał po wodach Morza Karaibskiego oraz autentyczny pistolet z 1760 roku), ale też zbudowano od podstaw kilka imponujących, niezwykle realistycznych planów zdjęciowych, dopracowanych w najdrobniejszych szczegółach (a propos szczegółów, na wielkie uznanie zasługuje także doskonała charakteryzacja aktorów, zwłaszcza ich „pirackiej” części). Akcja „Piratów...” rozgrywa się w XVIII wieku, toczy się w wielu miejscach, o różnych porach dnia i nocy. Toteż z całą pewnością nadanie obrazowi realizmu nie należało do łatwych zadań. Gigantyczny budżet filmu tym razem bezapelacyjnie okazał się mocnym atutem. Dzięki temu, że uniknięto plastikowych dekoracji, świat „Piratów z Karaibów” wydaje się zupełnie rzeczywisty, a przy tym niezwykle barwny i malowniczy. Zwłaszcza widziany okiem naszego rodaka, Dariusza Wolskiego, odpowiedzialnego za efekt pracy operatorów. Na film składają się setki wspaniałych ujęć, które nie tylko służą opowiedzeniu historii, ale i urzekają swą magią i pięknem.
Efekty specjalne. Obserwując współczesną historię kinematografii można odnieść wrażenie, że twórcy wielkich hollywoodzkich produkcji prześcigają się w wykorzystywaniu najnowszych technik przy realizacji filmu, więc każdy kolejny obraz musi obowiązkowo obfitować w zadziwiające efekty specjalne. Fakt, że kino ma coraz większe możliwości, jest jak najbardziej pozytywnym zjawiskiem. Ale, moim zdaniem, producenci niekiedy nie znają umiaru w szpikowaniu potencjalnych ekranowych hitów popisami kaskaderów czy grafików komputerowych. Następuje wówczas, wspomniany przeze mnie, przerost formy nad treścią, który działa mocno na niekorzyść całości. „Piraci z Karaibów”, jak na wysokobudżetowy film przystało, obfitują w sceny, które powstały z zastosowaniem wszelkich dobrodziejstw dzisiejszej techniki. Ale w tym przypadku ów zabieg jest w pełni uzasadniony i – co więcej – przeprowadzony z właściwą dla całej produkcji perfekcją. Toteż efekty specjalne ani przez chwilę nie rażą przesadą czy kiczem. Przeciwnie, świetnie komponują się z ekranową rzeczywistością i wydają się jej najzupełniej naturalnym, nieodłącznym elementem. Na przykład, załoga Barbossy w świetle księżyca zamienia się w komputerowo wygenerowane szkielety. Te sceny bez wątpienia czynią film niezwykle efektownym, ale przede wszystkim stanowią integralną część fabuły. W końcu to opowieść o przeklętych piratach i należało jakoś zobrazować ich dwuznaczny metafizycznie status. Efekt pracy specjalistów okazał się istnym dziełem sztuki, za jaką niewątpliwie uznać należy współczesną grafikę komputerową. Zadbano o najdrobniejsze szczegóły. Szkielety mają na sobie zaledwie kawałki ciała i poniszczonej odzieży, ale bez trudu można w nich rozpoznać postaci poszczególnych piratów, znanych z ich „dziennej” wersji. Kościotrupy zachowują wszystkie cechy mimiki czy motoryki bohaterów. Co więcej, w naturalny sposób koegzystują z rzeczywistym światem. Scena walki z żołnierzami królewskiej floty to absolutny majstersztyk. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że żywe trupy istnieją naprawdę, i że nie ma w tym zupełnie nic dziwnego.
Muzyka. Ścieżka dźwiękowa „Piratów...” być może nie zalicza się do arcydzieł gatunku. Powstała wprawdzie pod kierunkiem Klausa Badelta (bliskiego współpracownika samego Hansa Zimmera), ale ponoć w dużym pośpiechu, na krótko przed ostatecznym montażem filmu. Niemniej to kawał wspaniałej, porywającej muzyki. Przyprawia o dreszcze, nawet niezależnie od obrazu. Przede wszystkim jednak została z nim idealnie skomponowana i skłonna jestem zaryzykować tezę, że często występuje w filmie na prawach pierwszoplanowego bohatera. Bo to taka muzyka, która – dzięki ogromnemu ładunkowi emocjonalnemu – nie stanowi wyłącznie tła, lecz współokreśla nastroje, nadaje akcji dynamikę, tworzy aurę niezwykłości. Podejrzewam, że bez kompozycji Badelta świat „Piratów z Karaibów” znacznie straciłby na swej urodzie i sile oddziaływania.
Szczegół. To chyba dość nietypowa kategoria z punktu widzenia krytyki filmowej. Ale cokolwiek piszę o „Piratach z Karaibów”, wciąż przychodzi mi na myśl zwrot: „dopracowany w najdrobniejszym szczególe”. Każdy detal wydaje się dokładnie przemyślany i urzeczywistniony na ekranie z podziwu godną perfekcją. Dlatego jestem zdania, że ten atut filmu zasługuje na uwagę w osobnym akapicie.
Mówiąc „szczegół” mam na myśli przede wszystkim staranny dobór środków wyrazu, dzięki czemu film nie jest przegadany, a zarazem aż kipi od treści. „Piratów z Karaibów” ogląda się lekko i z wypiekami na twarzy. Oczarowany magią obrazu widz zapewne nie analizuje jego detali – zrozumienie całości nie wymaga tak wnikliwej obserwacji. Ale oglądając film bardzo uważnie trudno oprzeć się wrażeniu, że nie ma w nim żadnej niepotrzebnej sceny, nieistotnego dla fabuły dialogu, przypadkowego gestu aktora czy choćby nieuzasadnionego elementu scenografii. I może właśnie dzięki temu całość okazuje się tak bezpretensjonalna – wartościowa, a przy tym smakowita i lekkostrawna. W „Piratach...”, jak na prawdziwą baśń przystało, pojawiają się symbole i metafory, co z jednej strony upraszcza narrację (to jest – uwalnia ją od skomplikowanych figur retorycznych, które objaśniałyby sens wydarzeń czy postaw bohaterów), a z drugiej podkreśla emocje, uwiarygodnia ekranową rzeczywistość. Przykładem jest tu choćby nieodłączne jabłko kapitana Barbossy czy pojedyncza kula w pistolecie Jacka. Oczywiście, „Piraci z Karaibów” to jednak nie Kieślowski, więc w filmie podstawowym środkiem wyrazu pozostaje słowo. Ale i tu mamy do czynienia z niezwykłą dbałością o szczegół. Należy w tym miejscu nadmienić, że kunszt, z jakim się posłużono słowem, w pełni widoczny jest wyłącznie w oryginalnej, anglojęzycznej wersji filmu (polskie tłumaczenie w wydaniu z lektorem jest trafione, ale – z konieczności – niedoskonałe). Dialogi mają swój nieprzypadkowy rytm i melodię. Często opierają się na wspaniałej grze słów. Stanowi ona zwykle element komiczny, ale niekiedy staje się także jeszcze jednym pretekstem do wyrażenia nie wprost treści ważnych dla fabuły. W „Piratach...” pada dokładnie tyle słów, ile trzeba – nie za mało, aby opowieść była dostatecznie czytelna, ale też nie za dużo, aby nie ubliżać inteligencji widza, pozostawić przestrzeń dla skojarzeń, wyobraźni.
Przyglądając się „Piratom z Karaibów” pod kątem szczegółu, należy też zwrócić uwagę na dbałość, z jaką nadano obrazowi cechy realizmu, jednocześnie umieszczając w nim elementy baśni, nawiązujące do tradycji „pirackiego” kina. Zgodnie z kanonem, w filmie pojawiają się sceny fechtunku, morskich bitew, abordaży, okręt pod czarną banderą, pirat z papugą na ramieniu, czy sekretna jaskinia ociekająca złotem. Zarazem jednak świat „Piratów z Karaibów” jawi się jako niezwykle wiarygodny, w jakimś sensie bliski światowi doświadczeń widza. To w głównej mierze – jak już wspominałam – zasługa świetnej scenografii i charakteryzacji, a także wyśmienitej, przekonującej gry aktorów. Ale twórcy filmu dołożyli starań, by ekranowa rzeczywistość była spójna i jak najbardziej prawdopodobna w każdym detalu. Nawet w przypadku tak fantastycznych elementów, jak żywe szkielety piratów. Warto przyjrzeć się choćby klatce piersiowej „księżycowej” wersji kapitana Barbossy – on oddycha!
Całość. Kolejna osobliwa kategoria – bo nie zamierzam wypowiadać się w tym miejscu na temat ogólnej wartości filmu, lecz zwrócić uwagę na kwestię wykorzystania elementów, w oparciu o które powstał, i finalnego efektu połączenia ich ze sobą. Sądzę, że spojrzenie na „Piratów z Karaibów” z takiej perspektywy jest jak najbardziej uzasadnione. Film ma bez wątpienia mnóstwo mocnych atutów – zdolnego reżysera-wizjonera (Gore Verbinski), wybitnych aktorów, ciekawą fabułę, błyskotliwą narrację, do tego wspaniałą scenografię, oszałamiające efekty specjalne, piękną muzykę, świetny montaż... Ale dobranie elementów w najlepszym gatunku nie stanowi jeszcze gwarancji sukcesu dzieła. Sztuką jest ich umiejętne wykorzystanie i połączenie w dobrze zbalansowaną, bezpretensjonalną całość. I twórcom „Piratów z Karaibów” udało się tej niełatwej sztuki dokonać. Powstał obraz niezwykle widowiskowy, ale bez hollywodzkiego patosu i zadęcia. Wykorzystano tradycyjne tematy i motywy, ale z „przymrużeniem oka”, które wspaniale odświeżyło nieco archaiczny już gatunek przygodowego kina. Film jest pogodny, zabawny, i nic nie wskazuje na to, by scenarzyści silili się na dowcip. Przeciwnie – wykazali najwyższych lotów wyczucie sytuacyjnego humoru, który budzi szczery uśmiech, jednocześnie nie czyniąc obrazu otwartą komedią. „Piratów...” lekko się ogląda, ale po obejrzeniu nie pozostaje się z wrażeniem pustki – intelektualny ładunek filmu nie narzuca się, co nie zmienia faktu, że jest przeogromny. Imponujące efekty wizualne nie dominują fabuły i nie mają nic wspólnego z kiczem czy złym smakiem. Słowem, przy produkcji filmu uniknięto przesady w jakimkolwiek kierunku, dzięki czemu powstała doskonale zrównoważona i perfekcyjnie zintegrowana całość, do której trudno mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Niemniej uczciwość nakazuje mi wspomnieć o najsłabszym aspekcie filmu.
137 minut. Trwa dokładnie tyle (wraz z napisami końcowymi - by nie przegapić pewnej intrygującej sceny, warto wytrwać do końca, poczytując w międzyczasie imponującą "listę płac" oraz słuchając kompozycji Badelta). Tylko tyle. Po tym czasie wspaniała przygoda z „Piratami z Karaibów” kończy się nieubłagalnie i trzeba powrócić do rzeczywistości, w której tęsknotę za tym barwnym, rozpędzonym światem może osłodzić co najwyżej oczekiwanie na sequel. Prace na planie ruszają już w lutym bieżącego roku. Nie mogę się doczekać...


Ostatnio zmieniony przez Anajulia dnia Pią 16:21, 17 Kwi 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu Forum CZARNA PERŁA Strona Główna -> Ekran i czerwony dywan / Recenzje, artykuły prasowe Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1


Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB Š 2001, 2005 phpBB Group
Theme bLock created by JR9 for stylerbb.net
Regulamin